Maraton Ateński 2025 - mój bieg marzeń

Maraton Ateński 2025 - mój bieg marzeń

Są takie chwile w życiu, których nie zapomina się nigdy. Takie, do których wraca się myślami, choćby minęły lata. Dla mnie jedną z nich na pewno będzie 9 dzień listopada 2025 roku – dzień, w którym stanąłem na starcie legendarnego Maratonu Ateńskiego, by po 42 kilometrach i 195 metrach zakończyć ten bieg na Stadionie Panateńskim. W miejscu, gdzie wszystko się zaczęło.
To był bieg marzeń. Trudny, emocjonalny, piękny. Bieg, w którym nie chodziło o wynik, ale o coś znacznie więcej – o historię, o drogę, o spełnienie.

Ostatni tydzień – spokój i skupienie
Ostatnie dni przed maratonem poświęciłem na regenerację i porządny sen. Potrzebowałem wyciszenia, zebrania myśli i poskładania wszystkiego w głowie. W tym czasie często zamykałem oczy i wyobrażałem sobie, jak to będzie – jak stanę na starcie, jak pokonuję trasę, jak wbiegam na stadion. Te obrazy były tak realne, że niemal czułem zapach asfaltu i dźwięk kroków tysięcy biegaczy obok mnie. 
Do Aten przyleciałem kilka dni wcześniej, by mieć czas na spokojne przygotowanie i wejście w klimat. Pakiet startowy odebrałem w czwartek, dzień po przylocie. Wszystko przebiegało perfekcyjnie – organizacja na najwyższym poziomie, świetnie oznaczone punkty, pełna informacja dla biegaczy (w czym pomogły też wcześniejsze maile od organizatorów). Expo zrobiło ogromne wrażenie – setki stoisk, biegowy gwar, mnóstwo nowości. Człowiek mógł się w tym wszystkim zatracić. Moją bazą było mieszkanie w dzielnicy Pangrati, dosłownie kilka minut spacerem od Stadionu Panateńskiego, czyli mety biegu. Dodatkowym plusem była bliskość stacji Evangelismos, z której w dniu maratonu odjeżdżały autobusy do miejsca startu w Maratonie.

Noc przed – cisza przed burzą
O dziwo, spałem bardzo dobrze. Położyłem się około 21:00 czasu lokalnego i zasnąłem niemal od razu. Zero nerwów, zero stresu. Spokojna głowa. Czułem, że wszystko, co miałem zrobić, zostało zrobione. Nie czułem strachu – raczej wdzięczność i ekscytację. Pobudka przed 4:00 rano. Śniadanie biegacza: kanapeczka z miodem, kanapeczka z dżemem, kilka łyków herbaty, szybka toaleta… i w drogę.

Droga na start
Na miejsce zbiórki dotarłem błyskawicznie – kilka minut spacerem i byłem na stacji Evangelismos, gdzie czekały już autobusy i gęstniejący z każdą chwilą tłum biegaczy. Wszystko działało jak w zegarku. Organizacja wzorowa – wolontariusze kierowali ruchem, pomagali wsiadać do autobusów. Czuć było, że to impreza z ogromnym doświadczeniem. Sama podróż do Maratonu przebiegała spokojnie… aż do momentu, gdy przed miejscem startu rozpadało się na całego. Lało jak z cebra. Przez chwilę można było pomyśleć, że to zapowiedź ciężkiego dnia, ale po pewnym czasie deszcz ustał i na niebie pojawiło się słońce – i nawet tęcza. Symbolicznie. Jakby ktoś z góry powiedział: „Nie pękaj Seba, dziś będzie dobrze”.

Start – radość, nie strach
Przed startem czułem ogromną ekscytację i szczęście. Byłem tam, gdzie chciałem być. Wiedziałem, że wykonałem swoją pracę i że to powinno wystarczyć. Oczywiście nie byłem perfekcyjnie przygotowany, ale byłem gotowy. Tuż przed startem powiedziałem sobie w myślach: „Spokojnie chłopie! Rób swoje - swoje tempo, swój rytm! To Twój czas!” Wtem – wystrzał startera. Maszyna ruszyła. 42 kilometry i 195 metrów mojej historii. Lecimy! Po kilkaset metrach… fizjologia przypomniała, że jest częścią tego sportu, więc musiałem na chwilę zejść z trasy i... zrobić coś należy (śmiech). Potem już tylko rytm, skupienie i bieg.

Pierwsze kilometry – szukanie rytmu
Pierwsze kilometry były spokojne, w miarę płaskie, choć dość zatłoczone. Tłum biegaczy, gwar, emocje. W głowie miałem jedno – nie szarpać, biec swoje. Po deszczu było duszno, momentami powietrze było ciężkie, ale nie paraliżujące. Raz nawet delikatnie pokropiło, czasem wyszło słońce, czasem były chmury. Trochę taki misz-masz.

Podbieg 
Analizując profil trasy wiedziałem, że będzie trudno. Ale rzeczywistość przerosła moje wyobrażenia. Podbieg po 20 kilometrze w Maratonie Ateńskim to nie legenda – to prawda. Długi, wymagający, męczący. W pewnym momencie strategia poszła się… no, wiadomo gdzie. Ale serio, nie złamało mnie to. Biegłem wolniej, ale konsekwentnie. Do przodu. Zawsze do przodu.

Motywacja i kibice
Muszę przyznać, że nie miałem żadnej chwili zwątpienia. Ani przez moment nie przyszło mi do głowy, żeby się poddać. To był mój bieg marzeń, zbyt ważny, by zejść z trasy. Motywacja była ogromna – wiedziałem, po co to robię. Zresztą zawsze mam w głowie dwie rzeczy: po pierwsze – oto ja, kiedyś 130-kilogramowy „niedźwiadek”, który cudem wyszedł z ciężkiej choroby, biegnie drugi w życiu maraton, ma na koncie kilkadziesiąt rozmaitych biegów na różnych dystansach. Po drugie – Kinga i Aga - moje dziewczyny, moje najwierniejsze kibicki, które od lat znoszą moje biegowe szaleństwa i zawsze, niezależnie od okoliczności mnie wspierają.
Słowo też należy się kibicom, którzy byli cudowni! Dzieciaki przybijające piątki i wręczające biegaczom gałązki oliwne (sam też taką dostałem – piękny symbol!). Dorośli dopingujący i wspierający biegaczy z całego świata (musicie zresztą wiedzieć że w tym maratonie biegli przedstawiciele aż 126 krajów z całego świata). Doping był żywiołowy, szczery, momentami wzruszający.

Odżywianie i rytm
Na trasę miałem przygotowane pięć żeli i cztery z nich zużyłem. Na samą myśl o piątym trochę mnie już cofało :), ale to zasługa licznych punktów odżywczych, który od 5 kilometra były usytuowane co 2,5 km. Na każdym butelkowana woda, na większości izotoniki, banany, gąbki z wodą, cola. Wszystko perfekcyjnie zorganizowane. Każdy punkt – biorę kilka łyków wody, reszta na kark i głowę. Temperatura swoje robiła, więc trzeba było się chłodzić. Energetycznie wszystko działało dobrze.

Ostatnie kilometry – emocje i duma
Cały czas wierzyłem, ba byłem przekonany, że się uda. Nie miałem żadnej ściany, biegłem po swojemu, cytując klasyka "cały czas do przodu, starałem się". Prawdziwe emocje przyszły jednak na 40. kilometrze. Wtedy poczułem napływ wszystkiego – radości, wzruszenia, dumy, a ostatnie dwa kilometry to coś, czego nie da się opisać. Radość mieszała się ze łzami, duma ze spełnieniem. Czułem,  że się częścią historii.

Ostatnie metry - mój moment
Wbiegnięcie na Stadion Panateński to już inny wymiar. Tuż przed obiektem wyjąłem Flagę Polski. Miałem to marzenie w głowie od kilku tygodni i oczyma wyobraźni widziałem siebie wbiegającego na stadion z biało-czerwoną w rękach. To było też symboliczne – dwa dni przed naszym Świętem Niepodległości, w miejscu, gdzie narodził się maraton. Kiedy wbiegłem na ten historyczny, monumentalny stadion, poczułem trzy rzeczy, których nie zapomnę już nigdy. Dumę. Wzruszenie. Szczęście. To był mój moment. Moja chwila.

Meta – wdzięczność i spełnienie
Przekroczenie mety to było coś więcej niż radość. To był symboliczny finał setek godzin treningów, wyrzeczeń, potu, walki z samym sobą. Dla mnie – biegowego amatora – to nagroda za każdy krok, za każdą chwilę zwątpienia, za każdą myśl: „nie dam rady”. Na stadionie usiadłem na chwilę. Spojrzałem w niebo. Łzy same popłynęły. To była wdzięczność. I duma.

Po biegu – cisza i radość
Na mecie pojawiło się też uczucie, które niestety nieuchronnie pojawić się musiało. Smutek. Smutek, że to już koniec... Moje dziewczyny również nie kryły emocji. Widziałem w ich oczach dumę i wzruszenie. Bez dwóch zdań, to był także ich sukces!

Refleksja
Ukończenie Maratonu w Atenach to dla mnie zwycięstwo. Nie nad kimś – nad sobą. Nad przeciwnościami losu, nad złością, poczuciem bezsensu, lenistwem, zwątpieniem, słabościami. To dowód, że można. Że naprawdę każdy może.
To był najtrudniejszy, ale też najpiękniejszy w moim życiu. Nie ze względu na czas, ale na doświadczenie. Bo właśnie o to chodzi – nie o wynik, tylko o drogę.

Organizacja
To był najlepiej zorganizowany bieg, w jakim kiedykolwiek startowałem. Wszystko było jak w szwajcarskim zegarku. Pełna informacja, dziesiątki maili przed biegiem. Odbiór pakietów, Expo - wszystko na najwyższym możliwym poziomie. Organizacja biegu, strefa startu, trasa, punkty odżywcze, meta. No choćbym bardzo chciał, nie znajdę słabego punktu. Chcecie się przekonać? Kolejna edycja w przyszłym roku w listopadzie i szczerze polecam! 

Zamiast „nigdy więcej” – „gdzie kolejny?”
Pamiętam jak po moim pierwszym maratonie w 2018 roku w pewnym momencie z przekąsem powiedziałem „nigdy więcej”. Teraz myślę tylko: gdzie kolejny? Skąd ta zmiana? Może przez to, że jestem trochę starszy, trochę inaczej patrzę na pewne sprawy i motywacja też zaczęła inaczej działać? 

Epilog
Po ukończeniu biegu długo jeszcze siedziałem na trybunach Stadionu Panateńskiego. Patrzyłem na biegaczy, na słońce nad Atenami, na medale błyszczące na szyjach ludzi z całego świata. Dzieliłem z nimi radość i dumę z tego, czego wspólnie dokonaliśmy. I może dla kogoś jest to coś nienormalnego, by z własnej woli przebiec ponad 42 kilometry, poświęcać temu wolny czas zamiast wieść wygodne spokojne życie. Ale biegacze patrzą na to inaczej. Dla nas to radość, motywacja do pokonywania własnych słabości i zwyczajnie, świetna zabawa.
Teraz gdy piszę ten post, czuję ogromną wdzięczność! I wielkie szczęście! Bo tego dnia byłem w miejscu, w którym chciałem być i dokonałem czegoś, czego dokonać chciałem! 





fot. marathonphotos.live

fot. marathonphotos.live

fot. marathonphotos.live

fot. marathonphotos.live

fot. marathonphotos.live

fot. marathonphotos.live

fot. marathonphotos.live

fot. marathonphotos.live

fot. marathonphotos.live

fot. marathonphotos.live

fot. marathonphotos.live


Silesia Półmaraton 2025 – wiatr w żagle

Silesia Półmaraton 2025 – wiatr w żagle

Są takie biegi, które przypominają, po co to wszystko. Po co te treningi zamiast poobiedniej drzemki, po co te wszystkie wybiegania, po co czasem walka z samym sobą. Silesia Półmaraton 2025 był właśnie jednym z tych biegów – takim, który przywraca radość, luz i przekonanie, że bieganie to coś więcej niż tylko liczby na zegarku.

Start z uśmiechem i… lekkim zamieszaniem
Tym razem na starcie – pełen luz. Zero stresu, zero napięcia, zero myśli o tym, jak „musi być dobrze”. Było spokojnie, wręcz za spokojnie, bo… stanąłem w złej strefie startowej 😅 Będąc precyzyjnym - stanąłem sobie w grupie osób, będąc przekonanym że to moja grupa. Spojrzałem na numer stojącej koło mnie osoby - na numerze miała strefę C. Tak przynajmniej mi się wydawało... Pomyślałem, że stoję we właściwym miejscu. Dopiero gdy moja grupa ruszyła, zorientowałem się, że jestem nie tam, gdzie trzeba. Kilka chwil później przeciskałem się między zawodnikami, próbując nadrobić. Z perspektywy czasu? Świetnie, że tak wyszło. Zamiast nerwówki – śmiech i dystans. Dokładnie taki początek, jakiego potrzebowałem.
Założenie było proste: pobiec bez spiny, cieszyć się biegiem i złapać pozytywny klimat. Oczywiście gdzieś z tyłu głowy siedział jeszcze Łowicz – ten upalny półmaraton sprzed dwóch tygodni, który dał mi solidną lekcję pokory. Tam temperatura sięgała 30 stopni, a bieg po rozgrzanym bruku wymagał więcej siły psychicznej niż fizycznej. Na Śląsku wszystko było inne – chłodno, słońce, lekki wiatr, idealne warunki do biegania. Czułem, że to może być dobry dzień.

Bieg, który ma w sobie „to coś”
To był mój drugi start w Silesii, więc wiedziałem, czego się spodziewać – i to był plus. Znałem klimat, znałem organizację, wiedziałem, że trasa nie należy do najłatwiejszych. Ale mimo to ten bieg znowu zrobił na mnie ogromne wrażenie. Silesia ma w sobie coś, czego trudno szukać gdzie indziej: energię dużego wydarzenia, a jednocześnie niesamowitą atmosferę wspólnego biegu. Świetni kibice, doping w Katowicach czy Siemianowicach Śląskich (to tam była ta słynna strefa kibica), transparenty, okrzyki, dzieciaki przybijające piątki – to wszystko sprawia, że człowiek po prostu leci do przodu z uśmiechem.

Trasa? Wymagająca, ale piękna
Szczególnie zapadł mi w pamięć podbieg między 16. a 17. kilometrem – nogi wtedy zrobiły się jak z betonu, a tempo mocno spadło. Ale jak to w bieganiu bywa – po górce zawsze jest z górki 😉Końcowe  kilometry przez Park Śląski to czysta przyjemność. Czułem, jak z każdym krokiem wraca energia. A potem już tylko ten moment, którego nie da się opisać – runda po bieżni legendarnego Stadionu Śląskiego. Kibice, muzyka, echo kroków, ogromna przestrzeń i to uczucie, że właśnie kończysz coś wyjątkowego. Finisz w takim miejscu to magia.

Na mecie – mieszanka emocji
Kiedy przeciąłem linię mety, poczułem dokładnie to, co chciałem poczuć: satysfakcję, radość, wdzięczność i… trochę żal, że to już koniec. Czas 2:01:46 – mój drugi najlepszy wynik w historii półmaratonów i blisko 7 minut szybciej niż w 2023 roku. Po Łowiczu, gdzie upał dał mi w kość, ten wynik smakuje podwójnie dobrze. Ten bieg był dla mnie czymś więcej niż tylko kolejnym startem – był potwierdzeniem, że warto zaufać procesowi. Że po trudnych chwilach przychodzi moment, gdy wszystko zaskakuje. Że bieganie to nie tylko liczby, tempa i życiówki. To konsekwencja, cierpliwość i radość z bycia w ruchu.

Lekcja, którą znów dostałem
W bieganiu nic nie jest pewne. Raz idzie świetnie, innym razem wszystko się sypie – i to jest właśnie jego magia. Każdy start to osobna historia, inne emocje, inna walka. Silesia przypomniała mi, że nie ma sensu się spinać, porównywać czy na siłę gonić wynik. Trzeba po prostu robić swoje. I cieszyć się tym, że można biegać – w zdrowiu, z pasją, z ludźmi, którzy czują to samo.

Na horyzoncie – Ateny
Ten start był też ważnym punktem przygotowań do maratonu w Atenach, który już 9 listopada. Został niecały miesiąc, a Silesia dała mi dokładnie to, czego potrzebowałem: pewność, że wszystko idzie w dobrą stronę. Forma generalnie nie najgorsza, głowa w miarę spokojna, motywacja ogromna. Teraz czas na ostatnie szlify, trochę cierpliwości i mądrego, spokojnego treningu. Bo Ateny to nie tylko maraton – to historia, emocje i spełnienie kolejnego biegowego marzenia.

Podsumowując…
Silesia Półmaraton 2025 był biegiem, który dodał mi skrzydeł. Nie tylko wynikiem, ale przede wszystkim tym, jak się po nim czułem. Spokojny, zadowolony, wdzięczny. Bo właśnie dla takich chwil – na starcie, w biegu, na mecie – warto to wszystko robić.
fot. FotoMaraton

fot. FotoMaraton

fot. FotoMaraton

Łowicki Półmaraton Jesieni - upalna lekcja

Łowicki Półmaraton Jesieni - upalna lekcja

Do Łowicza jechałem z pozytywnym nastawieniem. Ostatnie dni przed startem były spokojne – standardowe treningi biegowe, jeden siłowy, odpowiednia regeneracja i dieta. Nic nadzwyczajnego, po prostu rutyna, która zwykle się sprawdzała. Wiedziałem jednak, że największym przeciwnikiem nie będą kilometry, ale pogoda. Prognozy od kilku dni mówiły jasno: upał w granicach 30 stopni. Dodatkowo start planowany był po godzinie 11. Już samo to zwiastowało, że nie będzie łatwo. Absolutnie nie nastawiałem się na jakikolwiek rekord czy nawet zbliżenie się w jego okolice. Założyłem sobie, że ukończę bieg w granicach 2:07. Dwa tygodnie wcześniej w Warszawie pobiegłem na 2:05, więc wynik w tych okolicach wydawał się w miarę realny, chyba że... No, właśnie, w bieganiu nauczyłem się jednego – trzeba mierzyć siły na zamiary.

Cztery pętle w pełnym słońcu
Trasa Łowickiego Półmaratonu Jesieni była wytyczona ulicami miasta i składała się z czterech pętli. Taki układ ma swoje plusy i minusy – z jednej strony szybciej „poznajesz” trasę, z drugiej psychicznie bywa ciężko, bo wiesz dokładnie, ile jeszcze przed tobą. Najbardziej wymagające były fragmenty po bruku i odcinki całkowicie odsłonięte, gdzie nie było ani kawałka cienia. A słońce tego dnia naprawdę nie miało litości. Już od pierwszych kilometrów czułem, że temperatura robi swoje – serce biło szybciej niż zwykle przy tym tempie, a każdy łyk wody znikał natychmiast. Pierwsze 10 kilometrów minęły jeszcze w miarę spokojnie. Trzymałem założone tempo, krok był pewny, choć głowa podpowiadała, że długo tak się nie da. I faktycznie – mniej więcej od 11 kilometra zaczęły się schody.

Kryzys...
W tym miejscu zrobiłem coś, czego zwykle unikam i po moim pierwszym półmaratonie w Pabianicach, dotąd nie robiłem. Przeszedłem do marszu :(. Dla wielu biegaczy to często sygnał porażki, ale ja patrzę na to inaczej. Czasami trzeba odpuścić tempo, by nie odpuścić całego biegu. Zdecydowałem, że ważniejsze jest zdrowie i ukończenie półmaratonu, niż uparcie walka o nierealny wynik. Przeplatałem marsz z truchtem i starałem się trzymać głowę zajętą. Pomógł mi w tym nowo poznany biegacz – Mateusz (serdeczne pozdrowienia). Przez ponad 5 kilometrów biegliśmy i maszerowaliśmy razem, rozmawiając o bieganiu i nie tylko. To właśnie piękno tego sportu – w najmniej spodziewanym momencie spotykasz kogoś, kto dodaje Ci otuchy i sprawia, że kilometry stają się łatwiejsze do przełknięcia. Motywację dawało mi też wsparcie bliskich i świadomość, że nie zwykłem się poddawać. W głowie krążyło wiele myśli, ale żadna z nich nie wygrała z jedną – chcę dotrzeć do mety, choćby w marszobiegu.

Łowicz pozytywnie zaskoczył
Szczerze mówiąc, przed startem miałem pewne obawy. Nigdy wcześniej nie brałem udziału w łowickim biegu, a w sieci nie znalazłem zbyt wielu opinii na temat tej imprezy. Tym bardziej byłem mile zaskoczony. Organizacja stała na bardzo wysokim poziomie – punkty odżywiania, wolontariusze, oznaczenia trasy, wszystko działało tak, jak powinno. Ale prawdziwą siłą tego biegu była atmosfera. Kibice na trasie, dzieciaki z miejscowych szkół, mieszkańcy miasta – wszyscy tworzyli niesamowity klimat. Łowicz udowodnił, że potrafi żyć sportem i wspierać biegaczy.

Meta i wyjątkowy medal
Na mecie czułem mieszankę emocji. Z jednej strony ogromną ulgę i satysfakcję z ukończenia biegu w tak ekstremalnych warunkach. Z drugiej – trochę zawodu, bo w głowie miałem inne założenia. Ale kiedy przypomniałem sobie temperaturę, marszowe fragmenty i kryzysy, zrozumiałem, że to był sukces. Sukces nie w liczbach, ale w charakterze i determinacji. Nagrodą za cały ten trud był medal – prawdziwe dzieło sztuki. Łowickie ludowe zdobienia sprawiły, że od razu trafił do grona najpiękniejszych w mojej kolekcji. To nie tylko pamiątka biegu, ale symbol lekcji, jaką mi dał.

Tryb pokory cały czas włączony
Łowicki Półmaraton Jesieni przypomniał mi jedną ważną rzecz – w bieganiu nie ma nic pewnego. Możesz czuć formę, możesz mieć progres, możesz być dobrze przygotowany, a i tak przyjdzie dzień, kiedy wszystko potoczy się inaczej. To była solidna lekcja pokory. Ale na pewno nie porażka. Bo porażką byłoby poddanie się. Ja z tej próby wyszedłem silniejszy – nie czasem na zegarku, ale doświadczeniem, które zostaje ze mną na kolejne starty. Nie zmienia to mojego podejścia do biegania. Nadal chcę startować, rozwijać się, cieszyć się każdym kilometrem. Ale wiem też, że nie zawsze warto „cisnąć” za wszelką cenę. Czasami mądrzej jest odpuścić, zwolnić, przejść do marszu – i dzięki temu dotrzeć do mety z uśmiechem.

Podsumowując..
Łowicki Półmaraton Jesieni 2025 zapamiętam jako bieg trudny, wymagający i jednocześnie wyjątkowy. Dał mi solidną lekcję pokory, przypomniał o wartości zdrowego rozsądku, ale też pokazał, jak wielką siłą jest atmosfera i ludzie, którzy dopingują na trasie. To nie był dzień rekordów. To był dzień charakteru.

Kolejny start już 5 października podczas Silesia Półmaratonu.


fot. DATASPORT

fot. DATASPORT

Po 7 latach wróciłem pobiegać na Pragę

Po 7 latach wróciłem pobiegać na Pragę


Pierwszy start drugiej części sezonu za mną – i od razu wyjątkowy. Po siedmiu latach wróciłem na warszawską Pragę, żeby ponownie zmierzyć się z półmaratonem, w którym już kiedyś przeżywałem swoje małe biegowe święto. To właśnie tutaj, w 2018 roku, zrobiłem życiówkę w półmaratonie. Wynik, który poprawiłem dopiero w tym roku. Powrót na te ulice miał więc dla mnie wymiar symboliczny – trochę podróż sentymentalną, trochę test tego, gdzie teraz jestem - jako biegacz rzecz jasna.

Podróż i atmosfera przed startem
Do Warszawy wyruszyłem w sobotnie przedpołudnie z moją niezawodną ekipą – Agą i Kingą. Dla mnie jak zapewne wiece z wcześniejszych wpisów, takie wyjazdy to nie tylko bieganie, ale też czas z rodziną. Sama podróż była spokojna, bez pośpiechu i nerwów. Po około dwóch godzinach jazdy meldujemy się w stolicy. Odbieram pakiet startowy i do startu mamy czas wolny. Wspólnie z dziewczynami spacerujemy sobie po stolicy i cieszymy się fajną sobotą. Co do samego startu, przyznam, że nie czułem przesadnej presji, raczej lekką niepewność zmieszaną z ekscytacją. Wracały wspomnienia sprzed lat – obraz trasy, emocje z tamtego biegu, chwila, w której przekraczałem linię mety z nową życiówką. Tym razem wiedziałem, że nie idę po rekord, ale po kolejnego doświadczenie i przyjemność z samego startu.

Taktyka i plan na bieg
Założenie było proste – pobiec w miarę równo, bez szaleństw i niepotrzebnej presji. Chciałem, żeby ten start był spokojnym wejściem w drugą część sezonu, przygotowującym mnie do kolejnych wyzwań. Jednak każdy biegacz wie, jak łatwo wpaść w pułapkę atmosfery. Adrenalina, muzyka, tłumy zawodników – to wszystko sprawia, że nogi same chcą przyspieszać. Tak też było u mnie.
Pierwsze kilometry pokonałem szybciej, niż zakładałem. Wtedy wydawało się to świetnym pomysłem – czułem się dobrze, biegło się lekko. Ale doświadczenie podpowiadało mi, że może to się odbić czkawką w końcówce. Niestety, intuicja mnie nie zawiodła.

Trasa i jej wyzwania
Porównując trasę z 2018 roku, miałem wrażenie, że prowadziła w odwrotnym kierunku. Choć wiele fragmentów znałem, to jednak układały się w nieco inny obraz. Największym wyzwaniem były dla mnie długie, proste odcinki. Z jednej strony – pozwalały złapać rytm i trzymać tempo, z drugiej – ich monotonia była sporym obciążeniem psychicznym. Kiedy wiesz, że przed tobą ciągnie się kilkukilometrowa prosta, bez zakrętów czy zmian otoczenia, głowa zaczyna podpowiadać, żeby zwolnić. Do tego doszły warunki pogodowe. Liczyłem na wieczorną rześkość, a tymczasem było duszno i ciepło. Zdecydowanie nie były to wymarzone warunki do biegania. Widziałem sporo interwencji medycznych, co pokazuje, że nie tylko ja odczuwałem ciężar aury. Dodatkowo wiedziałem, że moja forma nie jest jeszcze szczytowa – to dopiero początek drugiej części sezonu.

Kibice i organizacja
To, co wyróżnia Półmaraton Praski, to atmosfera. Organizacja stoi na bardzo wysokim poziomie – wszystko jest dobrze przygotowane, oznaczenia czytelne, punkty odświeżania tam, gdzie trzeba. Ale największą siłą tego biegu są kibice.
Na trasie momentami tworzyli prawdziwe korytarze dopingu. Tłumy ludzi, którzy żywiołowo wspierali każdego biegacza, to coś, co naprawdę dodaje skrzydeł. Szczególnie zapadają w pamięć dzieci – z wyciągniętymi rączkami, czekające na przybicie „piątki”. I nie sposób im odmówić. To drobne gesty, które sprawiają, że bieganie w takich imprezach staje się czymś więcej niż tylko sportem. To spotkanie z ludźmi, którzy tworzą klimat i emocje.

Ostatnie kilometry i meta
Do 17. kilometra biegło mi się całkiem dobrze, ale później zaczęły wychodzić skutki zbyt szybkiego początku. Ostatnie cztery kilometry to była prawdziwa walka. Z każdym krokiem czułem coraz większe zmęczenie, a tempo spadało. To momenty, w których zaczynasz prowadzić dialog sam ze sobą – głowa mówi „zwolnij”, a serce i ambicja podpowiadają „biegnij dalej”.
Kiedy w końcu zobaczyłem linię mety, poczułem ogromną ulgę. Satysfakcja mieszała się z wyczerpaniem. Była radość, że kolejny półmaraton za mną, i świadomość, że zrobiłem krok do przodu w swojej biegowej drodze. Ale była też pokora – bo ten bieg pokazał, że emocje i brak konsekwencji w trzymaniu planu zawsze wystawiają rachunek.

Lekcja na przyszłość
Ten start to dla mnie przede wszystkim przypomnienie, że bieganie wymaga pokory. Zacząłem ciut za mocno i zapłaciłem za to w końcówce. To doświadczenie, które pokazuje, że warto ufać planowi i nie dać się ponieść chwili. Ale jednocześnie – nie żałuję. Każdy taki bieg uczy i daje coś, czego nie da się wyczytać z książek czy planów treningowych.

Kolejne cele
Teraz czas na krótką regenerację. Kolejny przystanek to Łowicki Półmaraton Jesieni 21 września. To właśnie tam sprawdzę, jak wygląda moja forma i czy wnioski z Pragi uda się wdrożyć w praktyce. Cały czas mam w głowie mój główny cel – jesienny maraton w Atenach.

Ten bieg przypomniał mi jedną ważną rzecz – nie zawsze wszystko idzie zgodnie z planem. I to jest normalne. Trzeba umieć zaakceptować swoje słabości, wyciągać wnioski i iść dalej. Bieganie to nie walka o rekordy, to nauka cierpliwości i pokory. Ale przede wszystkim ogromna radość!




fot. FotoMaraton
fot. FotoMaraton
fot. FotoMaraton
fot. FotoMaraton
fot. FotoMaraton
fot. FotoMaraton
fot. FotoMaraton
Zaczynam startową jesień (z maratońskim deserem)

Zaczynam startową jesień (z maratońskim deserem)


Wakacje dobiegły końca. Dla dzieci i młodzieży to powrót do szkolnej rzeczywistości. Dla dla mnie jako człowieka w połowie swej zawodowej kariery po tylu latach pracy – wrzesień to kolejny miesiąc w kalendarzu. Ale już jako biegacz czuję zmianę klimatu z letniego i wakacyjnego luzu na wzmożoną intensywność startową.

Trochę oddechu
Tegoroczne lato zaczęło się dla mnie od urlopu na przełomie czerwca i lipca. Był czas na odpoczynek, oderwanie się od codzienności i złapanie trochę dystansu – także w bieganiu. To był świetny moment, żeby nabrać świeżości, spędzić czas z dala od rutyny i po prostu się zresetować.
Oczywiscie, późniejsze tygodnie też miały swoją równowagę – bieganie odbywało się regularnie, zgodnie z planem, ale bez spiny. Letni klimat sprawił, że treningi były mniej na spinie a bardziej na luzie. Było mniej liczenia sekund i analizowania tempa, a więcej radości z samego biegania. Co ważne – wszystko bez kontuzji, a to już samo w sobie daje powód do wdzięczności.

Pora postartować
No ale teraz czas zmienić tryb. Już w najbliższą sobotę stanę na starcie Wizz Air Warsaw Praski Half Marathon czyli Półmaratonu Praskiego. To pierwszy z trzech półmaratonów, które czekają mnie tej jesieni – później przyjdzie kolej, jak juz wiecie na Łowicki Półmaraton Jesieni i Silesia Half Marathon. Forma? Pewnie mogłaby być lepsza, ale też nie mam powodów do narzekań. Myślę, że jest odpowiednia energię i świeżość. A że ja nic nie muszę, tylko mogę – nastawienie jest proste: dobrze się bawić i cieszyć każdym startem.

Wielki finał biegowej jesieni
No i teraz pora na największą biegową wiadomość tego roku. W listopadzie pobiegnę swój drugi w życiu maraton. Długo trzymałem to w sekrecie, ale nadszedł czas, by zdradzić cóż to będzie za impreza. Będzie to... Maraton w Atenach dnia 9 listopada. Tak, właśnie tam – na legendarnej trasie z Maratonu do Aten, śladem Filipidesa zamierzam po 7 latach znów poczuć maratoński vibe. Trudno o bardziej symboliczne miejsce na królewski dystans. Samo myślenie o tym starcie sprawia, że mam dreszcze. To będzie ogromne wyzwanie – wymagająca trasa, długa (i już trwająca) droga przygotowań, ale też przygoda, która zostanie ze mną na całe życie. #pobiegnewatenach

To będzie prawdziwie biegowa jesień!
Przede mną intensywne tygodnie, pełne kilometrów, emocji i satysfakcji. Na pewno dam z siebie wszystko ale przede wszystkim będę chłonął całymi garściami biegowy klimat i będę cieszył się każdym przebiegniętym kilometrem. Bo bieganie – niezależnie od liczb na zegarku, wyniku – to dla mnie przede wszystkim wolność, radość i pokonywanie własnych ograniczeń.
Copyright © 2014 Seba Biega , Blogger