Maraton Ateński 2025 - mój bieg marzeń
Są takie chwile w życiu, których nie zapomina się nigdy. Takie, do których wraca się myślami, choćby minęły lata. Dla mnie jedną z nich na pewno będzie 9 dzień listopada 2025 roku – dzień, w którym stanąłem na starcie legendarnego Maratonu Ateńskiego, by po 42 kilometrach i 195 metrach zakończyć ten bieg na Stadionie Panateńskim. W miejscu, gdzie wszystko się zaczęło.
To był bieg marzeń. Trudny, emocjonalny, piękny. Bieg, w którym nie chodziło o wynik, ale o coś znacznie więcej – o historię, o drogę, o spełnienie.
Ostatni tydzień – spokój i skupienie
Ostatnie dni przed maratonem poświęciłem na regenerację i porządny sen. Potrzebowałem wyciszenia, zebrania myśli i poskładania wszystkiego w głowie. W tym czasie często zamykałem oczy i wyobrażałem sobie, jak to będzie – jak stanę na starcie, jak pokonuję trasę, jak wbiegam na stadion. Te obrazy były tak realne, że niemal czułem zapach asfaltu i dźwięk kroków tysięcy biegaczy obok mnie.
Do Aten przyleciałem kilka dni wcześniej, by mieć czas na spokojne przygotowanie i wejście w klimat. Pakiet startowy odebrałem w czwartek, dzień po przylocie. Wszystko przebiegało perfekcyjnie – organizacja na najwyższym poziomie, świetnie oznaczone punkty, pełna informacja dla biegaczy (w czym pomogły też wcześniejsze maile od organizatorów). Expo zrobiło ogromne wrażenie – setki stoisk, biegowy gwar, mnóstwo nowości. Człowiek mógł się w tym wszystkim zatracić. Moją bazą było mieszkanie w dzielnicy Pangrati, dosłownie kilka minut spacerem od Stadionu Panateńskiego, czyli mety biegu. Dodatkowym plusem była bliskość stacji Evangelismos, z której w dniu maratonu odjeżdżały autobusy do miejsca startu w Maratonie.
Noc przed – cisza przed burzą
O dziwo, spałem bardzo dobrze. Położyłem się około 21:00 czasu lokalnego i zasnąłem niemal od razu. Zero nerwów, zero stresu. Spokojna głowa. Czułem, że wszystko, co miałem zrobić, zostało zrobione. Nie czułem strachu – raczej wdzięczność i ekscytację. Pobudka przed 4:00 rano. Śniadanie biegacza: kanapeczka z miodem, kanapeczka z dżemem, kilka łyków herbaty, szybka toaleta… i w drogę.
Droga na start
Na miejsce zbiórki dotarłem błyskawicznie – kilka minut spacerem i byłem na stacji Evangelismos, gdzie czekały już autobusy i gęstniejący z każdą chwilą tłum biegaczy. Wszystko działało jak w zegarku. Organizacja wzorowa – wolontariusze kierowali ruchem, pomagali wsiadać do autobusów. Czuć było, że to impreza z ogromnym doświadczeniem. Sama podróż do Maratonu przebiegała spokojnie… aż do momentu, gdy przed miejscem startu rozpadało się na całego. Lało jak z cebra. Przez chwilę można było pomyśleć, że to zapowiedź ciężkiego dnia, ale po pewnym czasie deszcz ustał i na niebie pojawiło się słońce – i nawet tęcza. Symbolicznie. Jakby ktoś z góry powiedział: „Nie pękaj Seba, dziś będzie dobrze”.
Start – radość, nie strach
Przed startem czułem ogromną ekscytację i szczęście. Byłem tam, gdzie chciałem być. Wiedziałem, że wykonałem swoją pracę i że to powinno wystarczyć. Oczywiście nie byłem perfekcyjnie przygotowany, ale byłem gotowy. Tuż przed startem powiedziałem sobie w myślach: „Spokojnie chłopie! Rób swoje - swoje tempo, swój rytm! To Twój czas!” Wtem – wystrzał startera. Maszyna ruszyła. 42 kilometry i 195 metrów mojej historii. Lecimy! Po kilkaset metrach… fizjologia przypomniała, że jest częścią tego sportu, więc musiałem na chwilę zejść z trasy i... zrobić coś należy (śmiech). Potem już tylko rytm, skupienie i bieg.
Pierwsze kilometry – szukanie rytmu
Pierwsze kilometry były spokojne, w miarę płaskie, choć dość zatłoczone. Tłum biegaczy, gwar, emocje. W głowie miałem jedno – nie szarpać, biec swoje. Po deszczu było duszno, momentami powietrze było ciężkie, ale nie paraliżujące. Raz nawet delikatnie pokropiło, czasem wyszło słońce, czasem były chmury. Trochę taki misz-masz.
Podbieg
Analizując profil trasy wiedziałem, że będzie trudno. Ale rzeczywistość przerosła moje wyobrażenia. Podbieg po 20 kilometrze w Maratonie Ateńskim to nie legenda – to prawda. Długi, wymagający, męczący. W pewnym momencie strategia poszła się… no, wiadomo gdzie. Ale serio, nie złamało mnie to. Biegłem wolniej, ale konsekwentnie. Do przodu. Zawsze do przodu.
Motywacja i kibice
Muszę przyznać, że nie miałem żadnej chwili zwątpienia. Ani przez moment nie przyszło mi do głowy, żeby się poddać. To był mój bieg marzeń, zbyt ważny, by zejść z trasy. Motywacja była ogromna – wiedziałem, po co to robię. Zresztą zawsze mam w głowie dwie rzeczy: po pierwsze – oto ja, kiedyś 130-kilogramowy „niedźwiadek”, który cudem wyszedł z ciężkiej choroby, biegnie drugi w życiu maraton, ma na koncie kilkadziesiąt rozmaitych biegów na różnych dystansach. Po drugie – Kinga i Aga - moje dziewczyny, moje najwierniejsze kibicki, które od lat znoszą moje biegowe szaleństwa i zawsze, niezależnie od okoliczności mnie wspierają.
Słowo też należy się kibicom, którzy byli cudowni! Dzieciaki przybijające piątki i wręczające biegaczom gałązki oliwne (sam też taką dostałem – piękny symbol!). Dorośli dopingujący i wspierający biegaczy z całego świata (musicie zresztą wiedzieć że w tym maratonie biegli przedstawiciele aż 126 krajów z całego świata). Doping był żywiołowy, szczery, momentami wzruszający.
Odżywianie i rytm
Na trasę miałem przygotowane pięć żeli i cztery z nich zużyłem. Na samą myśl o piątym trochę mnie już cofało :), ale to zasługa licznych punktów odżywczych, który od 5 kilometra były usytuowane co 2,5 km. Na każdym butelkowana woda, na większości izotoniki, banany, gąbki z wodą, cola. Wszystko perfekcyjnie zorganizowane. Każdy punkt – biorę kilka łyków wody, reszta na kark i głowę. Temperatura swoje robiła, więc trzeba było się chłodzić. Energetycznie wszystko działało dobrze.
Ostatnie kilometry – emocje i duma
Cały czas wierzyłem, ba byłem przekonany, że się uda. Nie miałem żadnej ściany, biegłem po swojemu, cytując klasyka "cały czas do przodu, starałem się". Prawdziwe emocje przyszły jednak na 40. kilometrze. Wtedy poczułem napływ wszystkiego – radości, wzruszenia, dumy, a ostatnie dwa kilometry to coś, czego nie da się opisać. Radość mieszała się ze łzami, duma ze spełnieniem. Czułem, że się częścią historii.
Ostatnie metry - mój moment
Wbiegnięcie na Stadion Panateński to już inny wymiar. Tuż przed obiektem wyjąłem Flagę Polski. Miałem to marzenie w głowie od kilku tygodni i oczyma wyobraźni widziałem siebie wbiegającego na stadion z biało-czerwoną w rękach. To było też symboliczne – dwa dni przed naszym Świętem Niepodległości, w miejscu, gdzie narodził się maraton. Kiedy wbiegłem na ten historyczny, monumentalny stadion, poczułem trzy rzeczy, których nie zapomnę już nigdy. Dumę. Wzruszenie. Szczęście. To był mój moment. Moja chwila.
Meta – wdzięczność i spełnienie
Przekroczenie mety to było coś więcej niż radość. To był symboliczny finał setek godzin treningów, wyrzeczeń, potu, walki z samym sobą. Dla mnie – biegowego amatora – to nagroda za każdy krok, za każdą chwilę zwątpienia, za każdą myśl: „nie dam rady”. Na stadionie usiadłem na chwilę. Spojrzałem w niebo. Łzy same popłynęły. To była wdzięczność. I duma.
Po biegu – cisza i radość
Na mecie pojawiło się też uczucie, które niestety nieuchronnie pojawić się musiało. Smutek. Smutek, że to już koniec... Moje dziewczyny również nie kryły emocji. Widziałem w ich oczach dumę i wzruszenie. Bez dwóch zdań, to był także ich sukces!
Refleksja
Ukończenie Maratonu w Atenach to dla mnie zwycięstwo. Nie nad kimś – nad sobą. Nad przeciwnościami losu, nad złością, poczuciem bezsensu, lenistwem, zwątpieniem, słabościami. To dowód, że można. Że naprawdę każdy może.
To był najtrudniejszy, ale też najpiękniejszy w moim życiu. Nie ze względu na czas, ale na doświadczenie. Bo właśnie o to chodzi – nie o wynik, tylko o drogę.
Organizacja
To był najlepiej zorganizowany bieg, w jakim kiedykolwiek startowałem. Wszystko było jak w szwajcarskim zegarku. Pełna informacja, dziesiątki maili przed biegiem. Odbiór pakietów, Expo - wszystko na najwyższym możliwym poziomie. Organizacja biegu, strefa startu, trasa, punkty odżywcze, meta. No choćbym bardzo chciał, nie znajdę słabego punktu. Chcecie się przekonać? Kolejna edycja w przyszłym roku w listopadzie i szczerze polecam!
Zamiast „nigdy więcej” – „gdzie kolejny?”
Pamiętam jak po moim pierwszym maratonie w 2018 roku w pewnym momencie z przekąsem powiedziałem „nigdy więcej”. Teraz myślę tylko: gdzie kolejny? Skąd ta zmiana? Może przez to, że jestem trochę starszy, trochę inaczej patrzę na pewne sprawy i motywacja też zaczęła inaczej działać?
Epilog
Po ukończeniu biegu długo jeszcze siedziałem na trybunach Stadionu Panateńskiego. Patrzyłem na biegaczy, na słońce nad Atenami, na medale błyszczące na szyjach ludzi z całego świata. Dzieliłem z nimi radość i dumę z tego, czego wspólnie dokonaliśmy. I może dla kogoś jest to coś nienormalnego, by z własnej woli przebiec ponad 42 kilometry, poświęcać temu wolny czas zamiast wieść wygodne spokojne życie. Ale biegacze patrzą na to inaczej. Dla nas to radość, motywacja do pokonywania własnych słabości i zwyczajnie, świetna zabawa.
Teraz gdy piszę ten post, czuję ogromną wdzięczność! I wielkie szczęście! Bo tego dnia byłem w miejscu, w którym chciałem być i dokonałem czegoś, czego dokonać chciałem!
fot. marathonphotos.live
fot. marathonphotos.live
fot. marathonphotos.live
fot. marathonphotos.live


















Brak komentarzy:
Prześlij komentarz