Łowicki Półmaraton Jesieni - upalna lekcja

Do Łowicza jechałem z pozytywnym nastawieniem. Ostatnie dni przed startem były spokojne – standardowe treningi biegowe, jeden siłowy, odpowiednia regeneracja i dieta. Nic nadzwyczajnego, po prostu rutyna, która zwykle się sprawdzała. Wiedziałem jednak, że największym przeciwnikiem nie będą kilometry, ale pogoda. Prognozy od kilku dni mówiły jasno: upał w granicach 30 stopni. Dodatkowo start planowany był po godzinie 11. Już samo to zwiastowało, że nie będzie łatwo. Absolutnie nie nastawiałem się na jakikolwiek rekord czy nawet zbliżenie się w jego okolice. Założyłem sobie, że ukończę bieg w granicach 2:07. Dwa tygodnie wcześniej w Warszawie pobiegłem na 2:05, więc wynik w tych okolicach wydawał się w miarę realny, chyba że... No, właśnie, w bieganiu nauczyłem się jednego – trzeba mierzyć siły na zamiary.

Cztery pętle w pełnym słońcu
Trasa Łowickiego Półmaratonu Jesieni była wytyczona ulicami miasta i składała się z czterech pętli. Taki układ ma swoje plusy i minusy – z jednej strony szybciej „poznajesz” trasę, z drugiej psychicznie bywa ciężko, bo wiesz dokładnie, ile jeszcze przed tobą. Najbardziej wymagające były fragmenty po bruku i odcinki całkowicie odsłonięte, gdzie nie było ani kawałka cienia. A słońce tego dnia naprawdę nie miało litości. Już od pierwszych kilometrów czułem, że temperatura robi swoje – serce biło szybciej niż zwykle przy tym tempie, a każdy łyk wody znikał natychmiast. Pierwsze 10 kilometrów minęły jeszcze w miarę spokojnie. Trzymałem założone tempo, krok był pewny, choć głowa podpowiadała, że długo tak się nie da. I faktycznie – mniej więcej od 11 kilometra zaczęły się schody.

Kryzys...
W tym miejscu zrobiłem coś, czego zwykle unikam i po moim pierwszym półmaratonie w Pabianicach, dotąd nie robiłem. Przeszedłem do marszu :(. Dla wielu biegaczy to często sygnał porażki, ale ja patrzę na to inaczej. Czasami trzeba odpuścić tempo, by nie odpuścić całego biegu. Zdecydowałem, że ważniejsze jest zdrowie i ukończenie półmaratonu, niż uparcie walka o nierealny wynik. Przeplatałem marsz z truchtem i starałem się trzymać głowę zajętą. Pomógł mi w tym nowo poznany biegacz – Mateusz (serdeczne pozdrowienia). Przez ponad 5 kilometrów biegliśmy i maszerowaliśmy razem, rozmawiając o bieganiu i nie tylko. To właśnie piękno tego sportu – w najmniej spodziewanym momencie spotykasz kogoś, kto dodaje Ci otuchy i sprawia, że kilometry stają się łatwiejsze do przełknięcia. Motywację dawało mi też wsparcie bliskich i świadomość, że nie zwykłem się poddawać. W głowie krążyło wiele myśli, ale żadna z nich nie wygrała z jedną – chcę dotrzeć do mety, choćby w marszobiegu.

Łowicz pozytywnie zaskoczył
Szczerze mówiąc, przed startem miałem pewne obawy. Nigdy wcześniej nie brałem udziału w łowickim biegu, a w sieci nie znalazłem zbyt wielu opinii na temat tej imprezy. Tym bardziej byłem mile zaskoczony. Organizacja stała na bardzo wysokim poziomie – punkty odżywiania, wolontariusze, oznaczenia trasy, wszystko działało tak, jak powinno. Ale prawdziwą siłą tego biegu była atmosfera. Kibice na trasie, dzieciaki z miejscowych szkół, mieszkańcy miasta – wszyscy tworzyli niesamowity klimat. Łowicz udowodnił, że potrafi żyć sportem i wspierać biegaczy.

Meta i wyjątkowy medal
Na mecie czułem mieszankę emocji. Z jednej strony ogromną ulgę i satysfakcję z ukończenia biegu w tak ekstremalnych warunkach. Z drugiej – trochę zawodu, bo w głowie miałem inne założenia. Ale kiedy przypomniałem sobie temperaturę, marszowe fragmenty i kryzysy, zrozumiałem, że to był sukces. Sukces nie w liczbach, ale w charakterze i determinacji. Nagrodą za cały ten trud był medal – prawdziwe dzieło sztuki. Łowickie ludowe zdobienia sprawiły, że od razu trafił do grona najpiękniejszych w mojej kolekcji. To nie tylko pamiątka biegu, ale symbol lekcji, jaką mi dał.

Tryb pokory cały czas włączony
Łowicki Półmaraton Jesieni przypomniał mi jedną ważną rzecz – w bieganiu nie ma nic pewnego. Możesz czuć formę, możesz mieć progres, możesz być dobrze przygotowany, a i tak przyjdzie dzień, kiedy wszystko potoczy się inaczej. To była solidna lekcja pokory. Ale na pewno nie porażka. Bo porażką byłoby poddanie się. Ja z tej próby wyszedłem silniejszy – nie czasem na zegarku, ale doświadczeniem, które zostaje ze mną na kolejne starty. Nie zmienia to mojego podejścia do biegania. Nadal chcę startować, rozwijać się, cieszyć się każdym kilometrem. Ale wiem też, że nie zawsze warto „cisnąć” za wszelką cenę. Czasami mądrzej jest odpuścić, zwolnić, przejść do marszu – i dzięki temu dotrzeć do mety z uśmiechem.

Podsumowując..
Łowicki Półmaraton Jesieni 2025 zapamiętam jako bieg trudny, wymagający i jednocześnie wyjątkowy. Dał mi solidną lekcję pokory, przypomniał o wartości zdrowego rozsądku, ale też pokazał, jak wielką siłą jest atmosfera i ludzie, którzy dopingują na trasie. To nie był dzień rekordów. To był dzień charakteru.

Kolejny start już 5 października podczas Silesia Półmaratonu.


fot. DATASPORT

fot. DATASPORT

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2014 Seba Biega , Blogger