Bez spiny ale z planem. Wracam!

Bez spiny ale z planem. Wracam!

Dwa i pół tygodnia bez biegania. Brzmi jak coś poważnego, ale... nie było tragedii. Wręcz przeciwnie — ten czas był potrzebny. Pauza od treningów, ale nie od aktywności. Każdego dnia ponad 20 tysięcy kroków, zwiedzanie, odkrywanie, łapanie oddechu. Trochę inna forma ruchu, ale równie satysfakcjonująca. Czasami warto się zatrzymać, by móc później ruszyć z nową energią.

Ten krótki biegowy detoks był świadomym wyborem — dla ciała, dla głowy, dla zachowania balansu. Bo jak coś robi się przez lata, z pasją, to warto czasem złapać dystans i zatęsknić. I dokładnie tak było — po prostu zatęskniłem.

Ale już wystarczy. Czas laby dobiegł końca. Buty wróciły na stopy, zegarek na nadgarstek, a myśli znów układają się w rytm kroków.

W moim poprzednim, majowym poście wspominałem o jesiennych planach — o biegach, na które się zapisałem: Wizz Air Warsaw Night Half Marathon, Łowicki Półmaraton Jesieni, Silesia Half Marathon. Każdy z nich to osobna historia, nowe wyzwanie i powrót do miejsc, z którymi mam biegowe wspomnienia. Warszawa po siedmiu latach, Katowice po dwóch, Łowicz po raz pierwszy. Ale to nie wszystko...

Czas uchylić rąbka tajemnicy. W planach mam jeszcze jeden start. Taki, który od początku roku chodził mi po głowie i nie dawał spokoju. Maraton! Tak — maraton wraca do kalendarza. Gdzie? Tego jeszcze nie zdradzę. Ale możecie być pewni, że to nie będzie zwykły bieg. To będzie coś więcej. Miejsce z historią. Symboliczne. I wyjątkowe. Ale spokojnie — jeszcze przyjdzie pora, by o tym opowiedzieć.
Tymczasem zaczynam przygotowania. Bez napinki, ale z konkretnym celem. Letnie treningi, powolne budowanie formy, rozkręcanie nóg i głowy. Jesień zapowiada się intensywnie, więc teraz czas na mądrą pracę i konsekwencję.

Wakacje wakacjami, ale forma sama się nie zrobi.

Zatem — wracam. I lecimy dalej.
Bieg Ulicą Piotrkowską - Rossmann Run 2025

Bieg Ulicą Piotrkowską - Rossmann Run 2025

Są takie biegi, na które czeka się z niecierpliwością. Nie dlatego, że to najważniejszy start sezonu. Ale dlatego, że wiesz, że to będzie prawdziwe święto biegania. Tak było właśnie z Rossmann Run 2025. Kiedy tylko pojawiły się zapisy – wiedziałem, że muszę tam być. I dziś, patrząc z perspektywy tych 10 przebiegniętych kilometrów, wiem jedno: warto było!

Na bieg pojechałem z moimi najwierniejszymi kibickami – Agą i Kingą. Taka wyprawa to nie tylko start, to czas razem, emocje dzielone w trójkę i wspomnienia, które zostają na długo. Łódź przywitała nas świetnie – organizacja na naprawdę wysokim poziomie. Wszystko czytelne, dobrze oznaczone, bez stresu i chaosu. Ekipa pracująca przy biegu była pomocna, konkretna, profesjonalna. I choć zmiana lokalizacji startu oraz biura zawodów (na Dworzec Fabryczny) mogła budzić obawy – wszystko okazało się zorganizowane perfekcyjnie, nawet kwestie parkingowe nie sprawiały żadnego problemu.
A sam bieg? Prawdziwa magia. Wystartowało ponad 8000 zawodników i zawodniczek – rekordowa frekwencja! Tłum był imponujący, ale miejscami wręcz… zbyt gęsty. Momentami robiło się ciasno, trudno było utrzymać równe tempo, o wyprzedzaniu nie wspominając. Ale może właśnie to było piękne – ten wspólny rytm tysięcy nóg, to poczucie, że biegniesz w czymś większym niż tylko własny wynik.
Sama trasa też nie była wcale łatwa. Zwłaszcza druga jej część dała się we znaki. Ale to, co zostaje w pamięci na długo, to moment, kiedy trasa wkracza w ulicę Piotrkowską. Serce Łodzi rozbrzmiewające muzyką, dopingiem, okrzykami. Ludzie przed licznymi lokalami, machali, krzyczeli, klaskali – czułem się jak niemal jak bohater, choć biegłem "tylko" w amatorskim biegu na 10 km.

Mój czas? 53:31.Jestem z niego bardzo zadowolony. Bo wiem, jak wyglądał ten bieg, jakie były warunki, jak wiele dałem z siebie. Nie zawsze chodzi o życiówkę – czasem bardziej o to, jak się czujesz na mecie. A ja czułem się świetnie. Dumny. Spełniony. Szczęśliwy.

To prawdopodobnie był mój ostatni start w pierwszej części sezonu. Teraz czas na oddech, spokojne bieganie bez presji, regenerację i kilka tygodni biegania dla czystej przyjemności. A potem? Muszę przyznać, że jesień zapowiada się naprawdę ciekawie. Już teraz mam w kalendarzu trzy starty:
Wizz Air Warsaw Praski Night Half Marathon – to będzie mój powrót na praską trasę w Warszawie po 7 latach! Ostatni raz biegłem tam w 2018 roku, a wspomnienia wciąż są żywe.
43. Łowicki Półmaraton Jesieni – zupełnie nowy kierunek, debiut w tej imprezie i ogromna ciekawość, co przyniesie ta biegowa przygoda.
Silesia Half Marathon w Katowicach – powrót po dwóch latach. Pamiętam ten bieg doskonale i już nie mogę się doczekać, by znów poczuć klimat Stadionu Śląskiego.

Ale to nie wszystko.Jesień przyniesie jeszcze kilka biegowych akcentów, w tym jeden szczególnyWyjątkowy, ważny, długo wyczekiwany. Ten, do którego przygotowuję się w głowie i w sercu. Ten, który ma w sobie coś więcej niż tylko dystans do pokonania. Na razie zostawię Was z tą nutą tajemnicy… Ja już wiem. Ale jeszcze nie zdradzę. Czas na kolejny etap. Kolejną podróż. Kolejną historię do zapisania na biegowych kilometrach. Do zobaczenia na trasie!




12. PKO Białystok Półmaraton - spodziewaj się niespodziewanego

12. PKO Białystok Półmaraton - spodziewaj się niespodziewanego

Są takie biegi, które zostają z człowiekiem na długo. Nie tylko przez wynik, który udaje się osiągnąć, ale też przez całą otoczkę - klimat, emocje, ludzi, atmosferę miasta. 12. PKO Białystok Półmaraton był takim właśnie biegiem. 

Do stolicy Podlasia jechałem z zamiarem dobrej zabawy, doświadczenia atmosfery dużej imprezy i biegu w pięknym mieście, stolicy regionu który darzę ogromną sympatią. Bez presji, bez konkretnych założeń, z otwartą głową. Wróciłem… z nową życiówką i cudownymi wspomnieniami. Nie mogę uwierzyć, że po raz pierwszy w życiu złamałem barierę dwóch godzin. Mój oficjalny czas 1:59:53 to wynik, o którym jeszcze niedawno nawet nie myślałem na poważnie i serio, już dawno przestałem w jego kierunku zerkać.

Po zeszłorocznym, pierwszym starcie w stolicy Podlasia wiedziałem, że ten bieg ma w sobie coś wyjątkowego. Organizacja? Klasa światowa. Wszystko dopięte na ostatni guzik – od pakietów startowych po strefę mety. Zero chaosu, dużo uśmiechu, perfekcyjnie przygotowana trasa. A klimat? Coś niesamowitego. Kibice, wolontariusze, mieszkańcy – wszyscy żyli tym wydarzeniem. Nie spostrzegłem negatywnych emocji czy jakiejś złości bo pozamykali ulice dla biegaczy. Ba, byłem świadkiem akcji, kiedy jeden z kierowców wysiadł ze swojego auta i krzyknął w kierunku biegaczy "Powodzenia wszystkim!". Mały gest, ale jaki wymowny. Czuć było, że to coś więcej niż tylko sport. To święto. I dla biegaczy i dla miasta.

Nie sposób nie wspomnieć o pogodzie – tak, była absolutnie… nieprzewidywalna. Przeszliśmy przez trzy pory roku w trakcie jednego biegu: słońce, wiatr, deszcz. Ale to tylko dodało całości charakteru. Zamiast narzekać – uśmiech, skupienie, krok za krokiem i cały czas do przodu. Warunki były wręcz idealne do tego, by biec swoje. Bez zrywów, bez spiny.

Ten bieg pokazał, że systematyczna praca, cierpliwość i radość z tego co się robi naprawdę się opłacają. Od dłuższego czasu trenuję spokojnie, konsekwentnie, bez ciśnienia. I nagle – bum! Forma siadła idealnie w dzień startu. Cały dystans pokonałem z uśmiechem, bez kryzysów, w pełnym skupieniu, ale i z ogromną radością. Po prostu biegłem. Czas okazał się dodatkową nagrodą - swego rodzaju bonusem.

Ale nie byłoby tego dnia bez moich dwóch najwierniejszych kibicek – Agi i Kingi. Dziewczyny oczywiście były ze mną w Białymstoku, czekały na mecie i razem ze mną przeżywały każdy kilometr (tak przynajmniej mówiły ;) ). Ich wsparcie to coś, czego nie da się opisać. To siła, która niesie, a Ich obecność sprawiła, że ta meta smakowała jeszcze lepiej.

12. PKO Białostocki Półmaraton to kolejny mały – a może całkiem duży – osobisty sukces. Zostawia mnie z pokorą, ale też z ogromną satysfakcją. W wieku 44 lat biję swoje rekordy, łamię kolejne bariery, które kiedyś wydawały się nie do ruszenia. I cieszę się tym jak dziecko.

A teraz… chwila oddechu i już zerkam w kierunku Łodzi – Bieg Ulicą Piotrkowską, już 24 maja. Ale do tego czasu chcę jeszcze przez moment nacieszyć się tym, co wydarzyło się w sercu Podlasia. Bo to był naprawdę wyjątkowy dzień. Zresztą zobaczcie sami...

Zdjęcia: RunPixie




7. Bełchatowski Bieg Nocny  - wieczorna radość!

7. Bełchatowski Bieg Nocny - wieczorna radość!

Kolejny start i kolejne fantastyczne biegowe doświadczenie za mną. Tym razem była to siódma edycja Bełchatowskiego Biegu Nocnego – wydarzenie, które od lat przyciąga biegaczy swoim niepowtarzalnym, nocnym klimatem. Choć początkowo nie obyło się bez drobnego zamieszania z terminem biegu w związku z żałobą narodową, ostatecznie event zakończył się dla mnie bardzo pozytywnie.

Biuro zawodów – profeska
Na wstępie słów kilka o Biurze Zawodów. Jego organizacja była na bardzo wysokim poziomie. Odbiór pakietów startowych przebiegał sprawnie i bez zbędnej zwłoki, a kolejki praktycznie nie istniały. Widać, że zarówno organizatorzy jaki wolontariusze mają w tym doświadczenie i wiedzą, jak działać tak, aby było dobrze. Brawo, tak trzymać!

Nocny klimat, który chce się poczuć
Bełchatowski Bieg Nocny ma w sobie coś wyjątkowego. Bieganie wieczorem, wśród świateł miasta, daje niesamowity klimat, a strefa mety – świetnie oświetlona i przygotowana – budowała dodatkową atmosferę. Taki biegowy vibe naprawdę motywuje i dodaje energii.

Mój bieg – radość i satysfakcja
Tego wieczoru wszystko zagrało jak należy. Treningi, cierpliwa praca nad formą, konsekwencja – dziś to wszystko zaowocowało. Od startu biegło mi się lekko, bez spięcia, bez presji wyniku. Bieg i ja – nic więcej nie było potrzebne. Ogromne znaczenie miał też fakt, że niemal cały dystans przebiegłem wspólnie z moim chrześniakiem Kubą. Był moim osobistym pacemakerem, trzymającym świetne, równe tempo. Na ostatnim kilometrze Kuba ruszył mocniej, by powalczyć o swoją życiówkę, a ja swoim rytmem spokojnie zmierzałem do mety. W końcówce, zmotywowany atmosferą finiszu, również nieco przyspieszyłem (ach ta ambicja ;) ). Rezultat? 52:27 na 10 km – czas, który przerósł moje oczekiwania! Start w Łękawie kilkanaście dni temu, gdzie walczyłem z upałem i piachem, dawał nadzieję na wynik w okolicach 55 minut. Tym bardziej cieszy, że udało się osiągnąć coś więcej – w dodatku bez zbędnej spiny, z ogromną frajdą z samego biegania.

Podsumowując
7. Bełchatowski Bieg Nocny zapamiętam bardzo pozytywnie. Fantastyczna atmosfera, świetna organizacja na miejscu, idealne warunki do biegania i w końcu – bardzo dobry bieg w moim wykonaniu. Czego chcieć więcej? Cieszę się ogromnie z tego startu i jestem wdzięczny za wszystko, co wydarzyło się w niedzielny wieczór. Oby podobnych było jak najwięcej! Idziemy dalej. Bo ta droga trwa!

Teraz majówka. Daję sobie chwilę oddechu i przez chwilę zmienię biegowe buty na dwa kółka, na których zamierzam trochę pozwiedzać karkonoskie szlaki rowerowe. A w kolejny weekend? Białystok!




Las, słońce, piach czyli 56 minut biegowej rozpusty

Las, słońce, piach czyli 56 minut biegowej rozpusty

Dziś po raz kolejny przekonałem się, że bieganie to nie tylko forma aktywności – to doświadczenie. Tym razem było to doświadczenie w pełnym słońcu, z zapachem lasu, piaskiem pod butami i wymagającymi odcinkami trasy. 

III Gminny Bieg Leśny w Łękawie przyciągnął sporo ludzi – zarówno dorosłych, jak i najmłodszych adeptów biegania. Już od samego początku panowała świetna atmosfera. Dzieciaki biegnące w "Biegu Leśnych Skrzatów", dopingujący ich rodzice, znajome twarze z lokalnych biegów. Całość miała bardzo charakter rodzinnego pikniku. Ja również czułem się częścią tej małej, sportowej społeczności – tym bardziej, że na bieg przyjechałem razem z moimi dziewczynami. A wsparcie najbliższych zawsze daje plus 100 do lepszego samopoczucia.

Organizacyjnie – wszystko zagrało. Odbiór pakietu przebiegł sprawnie a biuro zawodów działało sprawnie. Choć trasa mojego biegu miała 10 kilometrów, to warunki sprawiły, że był to prawdziwy test wytrzymałości.

Biegliśmy w pełnym słońcu, a temperatura od samego rana dawała się we znaki. Trasa była zróżnicowana – momentami piaszczysta, z nielicznymi podbiegami. Nie brakowało też fragmentów płaskich, ubitych, na których można było złapać rytm. Były też odcinki z wystającymi korzeniami drzew, ale właśnie ta różnorodność sprawiła, że nie było mowy o nudzie.

To nie był bieg na życiówkę, to był bieg doświadczania – siebie, otoczenia, zmęczenia i radości z pokonywania kolejnych metrów. Mój zegarek zatrzymał się na 56:02 i patrząc na to, jak ciężkie momentami były warunki – jestem z tego wyniku naprawdę zadowolony.

Co ciekawe – nigdy nie byłem wielkim entuzjastą biegów leśnych. Zawsze bliżej mi było do asfaltu, równych tras i miejskich klimatów. Ale takie wydarzenia jak dzisiejsze przypominają mi, że warto czasem wyjść ze swojej strefy komfortu i posmakować czegoś innego. Zwłaszcza że przede mną kolejny start – już za dwa tygodnie  7. Bełchatowski Bieg Nocny. Tym razem asfalt, wieczór i inna energia. Ale dziś jeszcze zostaję myślami w Łękawie – z wdzięcznością, że mogę dalej biec.




Copyright © 2014 Seba Biega , Blogger