2025 - jedziemy z tym koksem!

2025 - jedziemy z tym koksem!

Nowy rok to nowa karta, którą z radością będę zapisywać kolejnymi biegowymi wspomnieniami. Mimo że pora roku taka sobie, aura też nie specjalna, to myślami jestem już kilka miesięcy do przodu – tam, gdzie wystartuję...

Biegowa wiosna – co na pewno?

Choć do pierwszych startów jeszcze kilka dobrych tygodni, kalendarz z bardzo wolna zaczyna się zapełniać. Pewne mam dwa biegi i nie ukrywam, że czekam na nie z dużą niecierpliwością:

Bieg Ulicą Piotrkowską w Łodzi – jeden z najfajniejszych biegów ulicznych w Polsce, w którym miałem okazję wielokrotnie startować. Atmosfera popularnej "Pietryny", szybka trasa i tłumy kibiców – to po prostu trzeba przeżyć!

Półmaraton w Białymstoku – wspaniałe Podlasie, piękna trasa, świetna organizacja i fantastyczni ludzie. To jeden z tych biegów, które po prostu chcę mieć w swoim tegorocznym biegowym CV.

Oba te starty odbędą się w maju, ale oczywiście nie zamierzam czekać do tego czasu, żeby wystartować w zawodach. W marcu i kwietniu zapewne gdzieś wystartuję i choć mam kilka typów, decyzji jeszcze nie podjąłem. Przeglądam kalendarz, analizuję i szukam tych najlepszych opcji.

Jesienne wyzwanie – jeszcze nie czas na szczegóły!

Każdy sezon biegowy ma swój najważniejszy start, taki, do którego człowiek przygotowuje się przez wiele miesięcy. U mnie to również nieodłączna część planu, ale… jeszcze nie zdradzę, co to będzie! Powiem tylko, że będzie to coś wyjątkowego i wykraczającego poza moje dotychczasowe doświadczenia. Czas pokaże, czy podołam temu wyzwaniu – ale właśnie to jest piękne w bieganiu, że zawsze można sięgać po coś nowego i zwiększać limit swojej motywacji.

Trening na luzie, ale z głową...

Jak wiecie, nie jestem zawodowcem i nie gonię za rekordami. Lubię jednak czuć, że to co robię przynosi efekty, że po prostu robię postępy. Moje podejście do treningu to przede wszystkim zdrowy rozsądek – brak spiny, umiarkowana regularność, różnorodność i przede wszystkim unikanie kontuzji. Po intensywnym ubiegłym roku na spokojnie, ale i konsekwentnie.

Bieganie to nie tylko cyferki

Na koniec trochę mądrości czterdziestokilkuletniego amatora – bieganie to nie tylko kilometry, tempo i wyniki. To przede wszystkim radość, emocje i ludzie, których spotykamy na trasie. W tym roku znów chcę czerpać z tego wszystkiego jak najwięcej – zarówno na zawodach, jak i na codziennych treningach.

Swoją drogą, jestem ciekaw jak wyglądają Wasze plany na 2025? Startujecie w jakichś ciekawych biegach wiosną? Może macie propozycje fajnych imprez, na które warto zwrócić uwagę? Jak chcecie, dajcie znać!

Tymczasem - Do zobaczenia na trasie!

 Podsumowanie roku - Było dobrze!

Podsumowanie roku - Było dobrze!

Koniec roku to zawsze czas refleksji, podsumowań i planów na przyszłość. Dla mnie mijający rok -  2024 był jednym z tych, które zapiszą się w pamięci na długo. Chyba tylko w 2018 roku miałem podobny biegowy flow. To był po prostu świetny czas, pełen emocji, wyzwań, satysfakcji i – co najważniejsze – wsparcia ludzi, bez których nie osiągnąłbym tego, co się udało.

Korona Półmaratonów Polskich – cel osiągnięty!

Zacznę od największego sukcesu: zdobycia Korony Półmaratonów Polskich. Jeszcze kilka lat temu myślałem, że to wyzwanie jest poza moim zasięgiem. A jednak – udało się! Pięć półmaratonów w jednym roku, każdy w innym mieście, każdy z inną historią, atmosferą i swoimi trudnościami. Od wiosennego biegania w Warszawie, przez malowniczy Poznań, niesamowity Białystok, historyczne Gniezno aż po finałowe kilometry w Gdańsku. Każdy z tych biegów nauczył mnie czegoś nowego i pozwolił odkryć na nowo moją wewnętrzną siłę i determinację. 

Ktoś może powiedzieć, że Korona to tylko medale i numery startowe. Otóż nie. Każdy z tych biegów to mnóstwo wspomnień: rozmowy z innymi biegaczami, doping kibiców, zmęczenie, które zmienia się w radość na mecie. Szczególnie zapadł mi w pamięć ostatni półmaraton w Gdańsku – może dlatego, że był to bieg w mieście tak dla mnie wyjątkowym, w którym rozpoczęło się moje życie? Poza tym, na mecie każdego biegu czekały na mnie moje dziewczyny - Aga i Kinga, zawsze z uśmiechami na twarzach. Tak, takie chwile są bezcenne.

Biegi lokalne – blisko domu, ale z wielką radością

Poza Koroną były rzecz jasna także biegi bliżej miejsca zamieszkania. Wystartowałem w kilku biegach w moim regionie i muszę przyznać, że atmosfera na takich wydarzeniach jest czymś wyjątkowym. Bieg Ulicą Piotrkowską, Gminna ZaDyszka, Piątka Szyta na Miarę, Bełchatowska Piętnastka, Bieg Świąteczny - to imprezy, które uwielbiam i zawsze chętnie biorę w nich udział. Poza tym, znacie to uczucie, kiedy biegacie szlakami, które na co dzień są częścią Waszej codzienności? Gdzie na trasie stoją znajome twarze, sąsiedzi czy koledzy z pracy? Uwielbiam te chwile, kiedy mogę być częścią lokalnej społeczności biegowej i czuć tę pozytywną energię.

Wdzięczność – bo sam bym tego nie zrobił

Choć to ja zakładam buty i ruszam na trasę, prawda jest taka, że sukcesy te mają wielu autorów. Przede wszystkim chcę podziękować mojej żonie i córce. Dziewczyny, jesteście niesamowite! Zawsze wspieracie mnie w tej mojej „pasji-obsesji”. Aga cierpliwie znosi moje “idę pobiegać” rzucone w późne popołudnie lub wieczór, a Kinga dzielnie dopinguje mnie na zawodach, często zagrzewając jakiś fajnym hasłem w stylu “hop hop hop” :). To ich wsparcie daje mi siłę, by dalej robić to, co sprawia mi niesamowitą frajdę.

Dziękuję też rodzinie, przyjaciołom i wszystkim znajomym, którzy trzymali za mnie kciuki, pytali o kolejne biegi i dawali znać, że śledzą moje postępy na blogu. Fajnie wiedzieć, że to, co robię, inspiruje innych – może nawet ktoś z Was pomyśli o pierwszym starcie w 2025 roku? Z całego serca tego życzę. 

Co dalej? Szykuje się coś dużego…

A teraz pytanie: co dalej? Rok 2025 już za rogiem i mogę Wam zdradzić jedno – mam w głowie coś wyjątkowego. Póki co, nie chcę jeszcze zdradzić wprost, co to będzie, ale od początku 2025 roku przygotowania ruszają z kopyta. Poza tym, nowe wyzwania czekają, nowe trasy kuszą, a w głowie kłębią się kolejne plany. Mogę tylko obiecać, że jak zawsze dam z siebie wszystko, a o szczegółach będę informował (w miarę) na bieżąco.

Dzięki za kolejny wspólny rok! Cieszę się, że mogę dzielić się z Wami moją biegową przygodą. Do zobaczenia na trasie – czy to w butach biegowych, czy przy posiłku regeneracyjnym na mecie. A tymczasem życzę Wam wszystkiego najlepszego na Nowy Rok – zdrowia, radości i pasji, która napędza każdego dnia.

Trzymajcie się i… do zobaczenia w 2025!

Poniżej, jako bonus, zamieszczam kilka fotek obrazujących mój biegowy rok 2024. 

getpica.com

FotoMaraton.pl





FotoMaraton.pl



Maratomania





 5/5 Półmaraton Gdański - Zdobyłem Koronę Półmaratonów Polskich!

5/5 Półmaraton Gdański - Zdobyłem Koronę Półmaratonów Polskich!

Dokonało się! Półmaraton Gdański wieńczy moje tegoroczne starty na dystansie 21,0975 km. Dlaczego akurat gdański bieg był tym, którym kończyłem cały cykl? Odpowiedź na to pytanie oczywiście znajdziecie w tym tekście. 

Do Gdańska ruszamy stałą ekipą w piątkowe popołudnie. Pierwotne plany były nieco inne, bowiem mieliśmy jechać w sobotę i wracać w poniedziałek, jednakże ostatecznie stanęło na tym, że ruszamy w piątek a wracamy w niedzielę bezpośrednio po biegu. Jak to zwykle u nas, podróż mija spokojnie, bez żadnych niepożądanych przygód czy zdarzeń. W okolicach godziny 19:00 docieramy na gdańską Letnicę, gdzie mieści się nasza baza. Wieczór poświęcamy tylko i wyłącznie na  odpoczynek.

W sobotę, około południa śmigamy na Polsat News Arenę, gdzie mieści się biuro zawodów.  Jako, że gdański stadion wraz z przyległą infrastrukturą jest obiektem dość dużym, trochę  brakowało znaków kierujących biegaczy do miejsca docelowego. Niby mały szczegół, ale myślę że byłby bardzo pomocny, zwłaszcza dla osób,  które w Gdańsku startowały po raz pierwszy. Samo biuro zawodów zlokalizowane zostało w dużej sali przy trybunie honorowej. Na plus oznaczenie z numerami startowymi. Wiadomo było, gdzie stanąć aby odebrać swój pakiet. Wolontariusze uwijali się jak w ukropie, ale przy takiej ilości startujących siłą rzeczy tworzyły się kolejki. To sprawiało, że we wspomnianej sali robiło się dość tłoczno. Po ogarnięciu wszystkich formalności opuszczamy stadion i resztę dnia poświęcamy na eksplorowanie stolicy Pomorza.

Niedzielny poranek przywitał nas pięknym słońcem, ale też dość chłodną temperaturą. Jako że niestety nie mogliśmy liczyć na późniejsze wymeldowanie, zbieramy się do wyjścia ok. godziny 8:30 i udajemy się w okolice stadionu. Ogarniamy bardzo fajny parking i śmigamy do miasteczka biegowego. Na miejscu mnóstwo ludzi, biegaczy, kibiców… czuć, że niebawem rozpocznie się tu duża impreza sportowa. Przezornie, na kilkadziesiąt minut przed startem ustawiłem się w kolejce do Toi-toja. Wiadomo, z fizjologia nie ma żartów. Żartem natomiast była ilość toalet. Na tyle osób postawiono razem kilkanaście kabin, do których kolejki zamiast topnieć, z minuty na minutę niebotycznie rosły. Cóż stało na przeszkodzie, żeby postawić tych przybytków trochę więcej? Nigdy tego nie zrozumiem. 

Po rozgrzewce, kilka minut przed startem, ustawiam się w swojej strefie i wspólnie z innymi biegaczami czekam na start. Ten zlokalizowany był na murawie Stadionu miejscowej Lechii, więc rozpoczęcie biegu było trochę rozłożone w czasie. W końcu ruszam. Przed biegiem planowałem podobnie jak w Gnieźnie ustawić się w okolicach zajączków na 2:15. Niestety,  na ten czas ich nie było, trzeba było sobie poradzić samemu. Przezornie ustawiłem wcześniej Pace Pro w moim urządzeniu pomiarowym na 2:13 i tak też biegłem. Ogólnie samopoczucie podczas biegu było całkiem spoko, nogi fajnie niosły, mentalnie był ogień więc można było się delektować się urokami Gdańska. No właśnie, dlaczego w ogóle Gdańsk? Pomysł na Półmaraton Gdański jako ostatni w koronie pojawił się na początku cyklu. Chciałem zdobyć tę upragnioną Koronę w mieście, w którym przyszedłem na świat i w którym zaczęła się historia mojego życia. To było niesamowicie wzruszające kiedy masz świadomość, że biegniesz po ścieżkach, w których jako niemowlak w wózeczku byłeś wożony przez swoich rodziców. W ogóle trasa bardzo przypadła mi do gustu. Było trochę podbiegów, ale przeważnie było płasko i przyjemnie. Najważniejsze że nogi niosły. Spoglądając na zegarek widziałem, że jest szansa na fajny czas, ale podobnie jak w Gnieźnie, nie zamierzałem rwać i świrować. Swoje tempo i aby do mety. W okolicach 16 kilometra zaczęło padać i dość mocno wiać, ale w tym przypadku zupełnie mi to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie. Kilka chwil później oczom ukazuje się bryła Stadionu i nogi dostają jakiegoś dodatkowego doładowania. Jeszcze tylko podbieg, potem z górki i wbiegam na teren Stadionu. Moja ekipa czeka tuż przy bramie, Kinga podaje mi specjalnie na ten dzień przygotowaną koronę, którą od razu zakładam na głowę i tak z uśmiechem na twarzy lecę do mety. Wbiegam w tunel pod trybunami, jeszcze kilkanaście metrów, ostatnia prosta i KONIEC! Zaliczam Półmaraton Gdański i zdobywam Koronę Półmaratonów Polskich. Dobiegłem do celu, spełniłem kolejne marzenie! Odbieram medal, ściągam chip i śmigam do moich dziewczyn. Oczywiście musi być sesja foto w Koronie i ze wszystkimi medalami. Jeszcze tylko prysznic i czas wracać do domu.

Podsumowując, Półmaraton Gdański kończę szczęśliwy i spełniony. Co do samej imprezy towarzyszą mi jednak mieszane uczucia, zwłaszcza jeśli chodzi o kwestie organizacyjne. Nie jestem typem malkontenta, któremu wszystko nie pasuje. Warto jednak na przyszłość zwrócić uwagę na pewne drobiazgi, które mają wpływ na odbiór całego przedsięwzięcia. 

Na post podsumowujący cały cykl pewnie przyjdzie jeszcze czas. Póki co raduję się mocno, że mogłem spełnić kolejne z moich sportowych marzeń. Jaki będzie kolejny cel? Pożyjemy, zobaczymy :)  

for. Maratomania

fot. Maratomania


fot. Maratomania


fot. Maratomania

fot. Maratomania

fot. Maratomania


 4/5 - Bieg Lechitów - Blisko, coraz bliżej...

4/5 - Bieg Lechitów - Blisko, coraz bliżej...

Jesienne starty wjechały na pełnej. Biegowa mapa naszego kraju wypełniona jest każdego weekendu na maksa, ale mnie najbardziej w tym roku interesują przede wszystkim imprezy z cyklu “Korona Polskich Półmaratonów”. Pierwszy po wakacjach “koroniarski” półmaraton odbył się w Pile i mimo że gdzieś po głowie przemknęła myśl, żeby tam wystartować, to ostatecznie postawiłem na Gniezno i tamtejszy Bieg Lechitów.

Do pierwszej stolicy Polski udaję się wspólnie z moimi dziewczynami w sobotnie popopołudnie 14 dnia września. Pogoda co prawda nie rozpieszczała, ale podróż mija nam dość szybko i bez przygód.  Od razu po przyjeździe do Gniezna jedziemy odebrać pakiet startowy, by resztę dnia mieć już tylko na przedstartowy chill. Po małych perturbacjach związanych poszukiwaniem biura zawodów,  szczęśliwie docieramy na miejsce. Tam wszystko zorganizowane wzorowo, więc pakiet odbieram w momencie i tak naprawdę wszystko gotowe do niedzielnego startu.  Aaach, oczywiście nie obyło się bez tradycyjnej sesji foto z numerem. Po załatwieniu wszystkiego, śmigamy do naszej bazy. Popołudnie i wieczór spędzamy luźno i na totalnym relaksie. Jeszcze tylko makaronowa kolacja i można kłaść się spać.

Niedzielny poranek powitał deszczem i porywistym wiatrem. Jako że start Biegu Lechitów zlokalizowany był w oddalonym o kilkanascie kilometrow od Gniezna Ostrowie Lednickim, organizatorzy zapewnili chętnym przejazd autobusami komunikacji miejskiej na miejsce startu. Niezastąpiona Aga podwiozła mnie na miejsce zbiórki i wspólnie z pozostałymi biegaczami oczekiwaliśmy na autobus. Jako że chętnych było sporo a pojazdy nie są z gumy, chwilkę trzeba było na swoją kolej poczekać, co w taką pogodę był niezłym wyzwaniem. No ale trzeba oddać, że wszystko było zorganizowane mega profesjonalnie. Ba, był nawet człowiek z zakładu komunikacji, który dbał o to, by cały proces przebiegał bez problemów. Brawo! Po kilkunastu minutach jazdy, docieramy do Ostrowa Lednickiego a tam…. Armagedon - wiatr, deszcz, większy wiatr, większy deszcz…. Szok. A do startu jeszcze długa chwila. Szczęśliwie na kilkanaście minut znalazłem wspólnie z kilkudziesięcioma biegaczami schronienie w  kasie muzeum. Na 30 minut przed startem, ruszam swoje cztery litery i zaczynam rozgrzewkę.  Kilka chwil przed godziną 11:00 idę na start. Wymyśliłem sobie, że ustawię się przy zajączkach na 2:15. Czemu akurat tu?  Po pierwsze nie wiedziałem za bardzo jak z moją formą po wakacjach, a po drugie wydawało mi się, że te 2:15 to będzie idealny czas dla mnie.  W końcu wybija godz 11:00 i ruszamy. Start, jak to zwykle start, jest trochę ciasno, ale nie ma tragedii. Humor dopisuje, wszystko idzie dobrze. Nogi niosą do szybszego tempa, ale tym razem zwycięża głowa - trzymam się zajęcy. W okolicach 4 kilometra zaczyna mocno lać. O wietrze nawet nie wspominam, bo towarzyszył nam cały czas. Nie ma jednak co narzekać, ciśniemy dalej, Cóż można więcej powiedzieć - mimo średnich warunków biegło się fantastycznie - tempo spokojne, bez szaleństw i zrywów. W ogóle trasa była świetna - chyba jedna z fajniejszych po jakich biegłem. Od ok. 12 kilometra zaczynam się delikatnie odrywać od mojej grupy. Nie żebym jakoś zbytnio przyspieszył. Tak po prostu wyszło. Miałem co prawda plan by się zerwać grupie, ale dopiero w okolicach 17 kilometra. Stało się jednak inaczej. Gdy na horyzoncie pojawiły się dwie wieże gnieźnieńskiej katedry, stało się jasne, że bieg ma się powoli ku końcowi. Nie od razu, ale już bliżej jak dalej. Ostatnie kilometry biegły po szerokiej, długiej i gładziutkiej drodze. Komfortowo na maksa. No i w końcu ostatni kilometr - odcinek w którym wyłącza się myślenie, a w głowie jest tylko jedno słowo - meta. Docieram do niej równo po 2 godzinach i 13 minutach od startu - najgorzej w historii moich startów półmaratońskich, ale tak po prawdzie nie to było najważniejsze. Wróciłem na półmaratońskie trasy, ogarnąłem 80% Korony Polskich Półmaratonów i jestem z tego mega dumny. Nikt i nic mi tego nie odbierze. Bieg Lechitów kończę szczęśliwy z przepięknym medalem na szyi. Sam bieg uważam za jeden z najlepszych jeśli nie najlepszy ze wszystkich w których brałem udział. Absolutna topka! Kto wie, może w przyszłym roku powtórka? 

Już niebawem ostatni etap mojej drogi ku koronie - 29 września biegnę Garmin Półmaraton Gdańsk. Trzymajcie kciuki. 


FotoMaraton.pl

FotoMaraton.pl

FotoMaraton.pl

3/5 Białystok Półmaraton - Na krawędzi...

3/5 Białystok Półmaraton - Na krawędzi...

Trzeci przystanek na mojej drodze do Korony Polskich Półmaratonów przypadł na stolicę województwa podlaskiego - Białystok. Dlaczego właśnie tam? Ano dlatego że po pierwsze, jestem absolutnie zauroczony Podlasiem, jego otwartością i klimatem. Po drugie, o białostockim biegu słyszałem i czytałem bardzo wiele pozytywnych rzeczy. Więc decyzja mogła być tylko jedna - wraz z ekipą jedziemy na Podlasie! Aby jednak wykorzystać czas i miejsce do maksimum postanowiliśmy, że oprócz przyjazdu dzień przed biegiem, zostaniemy w północno- wschodniej Polsce jeszcze dwa dni po biegu. Na naszą bazę obraliśmy Tykocin - przepiękne miasteczko oddalone zaledwie kilkanaście minut samochodem od stolicy Podlasia.

Sobotniego poranka rozpoczynamy naszą podróż, która upływa nad wyraz płynnie i spokojnie. Po kilku godzinach jazdy docieramy do biura zawodów,  gdzie odbieram swój pakiet. Kręcimy się nieco po Expo i ruszamy pod białostocki ratusz, zorientować się nieco w sytuacji, obczaić miejsce parkingowe, poznać miejsce i nieco się posilić. Przy ratuszu znajdowała się meta półmaratonu, ale w sobotę były tam również biegi dla dzieci. Mnóstwo ludzi, mega pozytywny klimat - widać że Białystok w ten weekend żyje bieganiem. Posileni pyszną strawą z klubowego Bistro Jagiellonii, śmigamy do Tykocina - trzeba się w końcu trochę zregenerować.

W niedzielę skoro świt pobudka, energetyczne śniadanko i jazda, ku kolejnej przygodzie. Od razu rzuciło się w oczy, że z pewnością nie był to bieg takich rozmiarów jak Warszawa czy Poznań, ale w mojej ocenie to był jego duży atut. Po kilkuminutowej rozgrzewce staję w swojej strefie i cierpliwie czekam na start. Kilka minut po 10:00 ruszam po trzecią część mojej Korony. W głowie przeróżne myśli, ale najważniejsza jest taka, aby nie przesadzić jak w Poznaniu - tj. nie za szybko na początku. Tak więc spokojnie sobie rozpocząłem bieg, gdy między drugim a trzecim kilometrze lewe kolano dało znać, że pora kończyć. Ból był na tyle silny, że poważnie myślałem o zejściu z trasy. Kurcze, tyle kilometrów przejechanych, przygotowania, super atmosferą i co? Miałbym tak po prostu się poddać? No nic, spróbuję przetruchtać kilka minut i zobaczymy co się wydarzy. Na szczęście ból ustąpił, ale w głowie już przez cały bieg był zaciągnięty komunikat, by po prostu dobiec do mety i być uważnym. Tak też było i spokojnym tempem sobie truchtam w kierunku mety. Trasa bardzo fajna, ciekawa i urozmaicona. Moim subiektywnym zdaniem dużo fajniejsza od dwóch poprzednich półmaratonów. W ogóle muszę powiedzieć, że organizacyjnie białostocki bieg to dla mnie tegoroczna topka. Nie żeby poprzednie były słabe, tutaj po prostu było jakoś tak przytulniej. Ale może to kwestia skali?

W końcu wbiegam na główny plac i po chwili mijam linię mety. Jestem bardzo szczęśliwy, że pomimo kłopotów, udaje się ukończyć kolejny Półmaraton. Tradycyjne medal na szyję, odszukuje moje dziewczyny i śmigamy do Tykocina, świętować kolejny start i upajać się podlaskim klimatem na zaległej majówce ;) 




PS. W maju wpadł mi jeszcze tradycyjnie Rossman Run - Bieg Ulicą Piotrkowską. Jak to zwykle w Łodzi - atmosfera TOP, klimat, ludzie, organizacja - absolutnie bez zarzutu. No i kolano też jakby za bardzo nie dokuczało, więc można było chłonąć całym sobą piękno tej imprezy. 

Copyright © 2014 Seba Biega , Blogger