Pięć kilometrów na Bełchatowskiej Piętnastce
Dwa tygodnie po maratonie nadszedł czas na start na krótszym dystansie. Tym razem padło na 5 km podczas biegu towarzyszącego Bełchatowskiej Piętnastce – imprezy, której od lat nie wyobrażam sobie odpuścić. Mając jednak na uwadze to, co wydarzyło się po biegu nie wiem, czy nieodpuszczanie to zawsze dobry pomysł. No ale przecież start we własnym mieście zawsze ma w sobie coś wyjątkowego i trudno odmówić sobie tej atmosfery.
Na spokojnie
Przed biegiem czułem się „w miarę względnie”. Lekkie przeziębienie dawało o sobie znać, a organizm wciąż nie był w pełni wypoczęty po ateńskim wysiłku. Nie planowałem jednak żadnego konkretnego tempa ani wyniku. Chciałem pobiec na luzie, bez ciśnienia, po prostu zobaczyć, jak ciało zareaguje na mocniejszy akcent po kilku spokojniejszych dniach. Oczywiście gdzieś tam w tle znów pojawiła się myśl o zbliżeniu się do życiówki – to chyba naturalne dla każdego biegacza. Finalnie nic z tego nie wyszło, ale było naprawdę nieźle.
Trasa i atmosfera – jak zawsze na poziomie
Trasa 5 km od lat pozostaje praktycznie taka sama – szybka, przewidywalna i przyjemna do biegania. To jeden z tych biegów, gdzie dokładnie wiesz, czego się spodziewać. Dodatkowo cały klimat imprezy jest czymś, do czego co roku chętnie wracam. Bełchatowska Piętnastka to największe i najbardziej prestiżowe wydarzenie biegowe w moim mieście – z doskonałą organizacją, świetną atmosferą i kibicami, którzy potrafią dodać skrzydeł.
Powrót do krótszego dystansu
Bieganie po maratonie to taki swego rodzaju powrót do codzienności po wielkiej przygodzie. Krótszy dystans daje inną energię, inną dynamikę i nieco inną motywację. Ale dla mnie każdy bieg, niezależnie od długości, jest procesem: doświadczeniem, które czegoś uczy i zostawia po sobie ślad. I właśnie to sprawia, że nadal tak bardzo lubię te wszystkie starty – od symbolicznych piątek po największe wyzwania i dłuższe dystanse.
Wynik, z którego jestem zadowolony
Ostatecznie zatrzymałem zegarek na 26 minutach. Bez zbędnej presji, bez walki o każdą sekundę, a mimo to z naprawdę dobrym rezultatem, z którego na tym etapie mogłem być naprawdę zadowolony.
A jednak przegrałem...
Niestety, lekkie przeziębienie o którym wspominałem na początku wpisu, przerodziło się w prawdziwą przeziębieniową katastrofę. Sponiewierało mnie na tyle, ze praktycznie przez półtora tygodnia nie spoglądałem nawet w kierunku biegowego uniformu. Z dwojga złego, dobrze że teraz, praktycznie na koniec sezonu. Jeszcze tylko tradycyjny Bieg Świąteczny w Ruścu i można kończyć ten jakby nie patrzeć bardzo pozytywny biegowy rok. Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym już nie rozmyślał o planach i startach w 2026 roku. Nie wchodząc w szczegóły - znów się trochę zadzieje :) Ale póki co... do zobaczenia w Ruścu!



Brak komentarzy:
Prześlij komentarz