5/5 Półmaraton Gdański - Zdobyłem Koronę Półmaratonów Polskich!

5/5 Półmaraton Gdański - Zdobyłem Koronę Półmaratonów Polskich!

Dokonało się! Półmaraton Gdański wieńczy moje tegoroczne starty na dystansie 21,0975 km. Dlaczego akurat gdański bieg był tym, którym kończyłem cały cykl? Odpowiedź na to pytanie oczywiście znajdziecie w tym tekście. 

Do Gdańska ruszamy stałą ekipą w piątkowe popołudnie. Pierwotne plany były nieco inne, bowiem mieliśmy jechać w sobotę i wracać w poniedziałek, jednakże ostatecznie stanęło na tym, że ruszamy w piątek a wracamy w niedzielę bezpośrednio po biegu. Jak to zwykle u nas, podróż mija spokojnie, bez żadnych niepożądanych przygód czy zdarzeń. W okolicach godziny 19:00 docieramy na gdańską Letnicę, gdzie mieści się nasza baza. Wieczór poświęcamy tylko i wyłącznie na  odpoczynek.

W sobotę, około południa śmigamy na Polsat News Arenę, gdzie mieści się biuro zawodów.  Jako, że gdański stadion wraz z przyległą infrastrukturą jest obiektem dość dużym, trochę  brakowało znaków kierujących biegaczy do miejsca docelowego. Niby mały szczegół, ale myślę że byłby bardzo pomocny, zwłaszcza dla osób,  które w Gdańsku startowały po raz pierwszy. Samo biuro zawodów zlokalizowane zostało w dużej sali przy trybunie honorowej. Na plus oznaczenie z numerami startowymi. Wiadomo było, gdzie stanąć aby odebrać swój pakiet. Wolontariusze uwijali się jak w ukropie, ale przy takiej ilości startujących siłą rzeczy tworzyły się kolejki. To sprawiało, że we wspomnianej sali robiło się dość tłoczno. Po ogarnięciu wszystkich formalności opuszczamy stadion i resztę dnia poświęcamy na eksplorowanie stolicy Pomorza.

Niedzielny poranek przywitał nas pięknym słońcem, ale też dość chłodną temperaturą. Jako że niestety nie mogliśmy liczyć na późniejsze wymeldowanie, zbieramy się do wyjścia ok. godziny 8:30 i udajemy się w okolice stadionu. Ogarniamy bardzo fajny parking i śmigamy do miasteczka biegowego. Na miejscu mnóstwo ludzi, biegaczy, kibiców… czuć, że niebawem rozpocznie się tu duża impreza sportowa. Przezornie, na kilkadziesiąt minut przed startem ustawiłem się w kolejce do Toi-toja. Wiadomo, z fizjologia nie ma żartów. Żartem natomiast była ilość toalet. Na tyle osób postawiono razem kilkanaście kabin, do których kolejki zamiast topnieć, z minuty na minutę niebotycznie rosły. Cóż stało na przeszkodzie, żeby postawić tych przybytków trochę więcej? Nigdy tego nie zrozumiem. 

Po rozgrzewce, kilka minut przed startem, ustawiam się w swojej strefie i wspólnie z innymi biegaczami czekam na start. Ten zlokalizowany był na murawie Stadionu miejscowej Lechii, więc rozpoczęcie biegu było trochę rozłożone w czasie. W końcu ruszam. Przed biegiem planowałem podobnie jak w Gnieźnie ustawić się w okolicach zajączków na 2:15. Niestety,  na ten czas ich nie było, trzeba było sobie poradzić samemu. Przezornie ustawiłem wcześniej Pace Pro w moim urządzeniu pomiarowym na 2:13 i tak też biegłem. Ogólnie samopoczucie podczas biegu było całkiem spoko, nogi fajnie niosły, mentalnie był ogień więc można było się delektować się urokami Gdańska. No właśnie, dlaczego w ogóle Gdańsk? Pomysł na Półmaraton Gdański jako ostatni w koronie pojawił się na początku cyklu. Chciałem zdobyć tę upragnioną Koronę w mieście, w którym przyszedłem na świat i w którym zaczęła się historia mojego życia. To było niesamowicie wzruszające kiedy masz świadomość, że biegniesz po ścieżkach, w których jako niemowlak w wózeczku byłeś wożony przez swoich rodziców. W ogóle trasa bardzo przypadła mi do gustu. Było trochę podbiegów, ale przeważnie było płasko i przyjemnie. Najważniejsze że nogi niosły. Spoglądając na zegarek widziałem, że jest szansa na fajny czas, ale podobnie jak w Gnieźnie, nie zamierzałem rwać i świrować. Swoje tempo i aby do mety. W okolicach 16 kilometra zaczęło padać i dość mocno wiać, ale w tym przypadku zupełnie mi to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie. Kilka chwil później oczom ukazuje się bryła Stadionu i nogi dostają jakiegoś dodatkowego doładowania. Jeszcze tylko podbieg, potem z górki i wbiegam na teren Stadionu. Moja ekipa czeka tuż przy bramie, Kinga podaje mi specjalnie na ten dzień przygotowaną koronę, którą od razu zakładam na głowę i tak z uśmiechem na twarzy lecę do mety. Wbiegam w tunel pod trybunami, jeszcze kilkanaście metrów, ostatnia prosta i KONIEC! Zaliczam Półmaraton Gdański i zdobywam Koronę Półmaratonów Polskich. Dobiegłem do celu, spełniłem kolejne marzenie! Odbieram medal, ściągam chip i śmigam do moich dziewczyn. Oczywiście musi być sesja foto w Koronie i ze wszystkimi medalami. Jeszcze tylko prysznic i czas wracać do domu.

Podsumowując, Półmaraton Gdański kończę szczęśliwy i spełniony. Co do samej imprezy towarzyszą mi jednak mieszane uczucia, zwłaszcza jeśli chodzi o kwestie organizacyjne. Nie jestem typem malkontenta, któremu wszystko nie pasuje. Warto jednak na przyszłość zwrócić uwagę na pewne drobiazgi, które mają wpływ na odbiór całego przedsięwzięcia. 

Na post podsumowujący cały cykl pewnie przyjdzie jeszcze czas. Póki co raduję się mocno, że mogłem spełnić kolejne z moich sportowych marzeń. Jaki będzie kolejny cel? Pożyjemy, zobaczymy :)  

for. Maratomania

fot. Maratomania


fot. Maratomania


fot. Maratomania

fot. Maratomania

fot. Maratomania


 4/5 - Bieg Lechitów - Blisko, coraz bliżej...

4/5 - Bieg Lechitów - Blisko, coraz bliżej...

Jesienne starty wjechały na pełnej. Biegowa mapa naszego kraju wypełniona jest każdego weekendu na maksa, ale mnie najbardziej w tym roku interesują przede wszystkim imprezy z cyklu “Korona Polskich Półmaratonów”. Pierwszy po wakacjach “koroniarski” półmaraton odbył się w Pile i mimo że gdzieś po głowie przemknęła myśl, żeby tam wystartować, to ostatecznie postawiłem na Gniezno i tamtejszy Bieg Lechitów.

Do pierwszej stolicy Polski udaję się wspólnie z moimi dziewczynami w sobotnie popopołudnie 14 dnia września. Pogoda co prawda nie rozpieszczała, ale podróż mija nam dość szybko i bez przygód.  Od razu po przyjeździe do Gniezna jedziemy odebrać pakiet startowy, by resztę dnia mieć już tylko na przedstartowy chill. Po małych perturbacjach związanych poszukiwaniem biura zawodów,  szczęśliwie docieramy na miejsce. Tam wszystko zorganizowane wzorowo, więc pakiet odbieram w momencie i tak naprawdę wszystko gotowe do niedzielnego startu.  Aaach, oczywiście nie obyło się bez tradycyjnej sesji foto z numerem. Po załatwieniu wszystkiego, śmigamy do naszej bazy. Popołudnie i wieczór spędzamy luźno i na totalnym relaksie. Jeszcze tylko makaronowa kolacja i można kłaść się spać.

Niedzielny poranek powitał deszczem i porywistym wiatrem. Jako że start Biegu Lechitów zlokalizowany był w oddalonym o kilkanascie kilometrow od Gniezna Ostrowie Lednickim, organizatorzy zapewnili chętnym przejazd autobusami komunikacji miejskiej na miejsce startu. Niezastąpiona Aga podwiozła mnie na miejsce zbiórki i wspólnie z pozostałymi biegaczami oczekiwaliśmy na autobus. Jako że chętnych było sporo a pojazdy nie są z gumy, chwilkę trzeba było na swoją kolej poczekać, co w taką pogodę był niezłym wyzwaniem. No ale trzeba oddać, że wszystko było zorganizowane mega profesjonalnie. Ba, był nawet człowiek z zakładu komunikacji, który dbał o to, by cały proces przebiegał bez problemów. Brawo! Po kilkunastu minutach jazdy, docieramy do Ostrowa Lednickiego a tam…. Armagedon - wiatr, deszcz, większy wiatr, większy deszcz…. Szok. A do startu jeszcze długa chwila. Szczęśliwie na kilkanaście minut znalazłem wspólnie z kilkudziesięcioma biegaczami schronienie w  kasie muzeum. Na 30 minut przed startem, ruszam swoje cztery litery i zaczynam rozgrzewkę.  Kilka chwil przed godziną 11:00 idę na start. Wymyśliłem sobie, że ustawię się przy zajączkach na 2:15. Czemu akurat tu?  Po pierwsze nie wiedziałem za bardzo jak z moją formą po wakacjach, a po drugie wydawało mi się, że te 2:15 to będzie idealny czas dla mnie.  W końcu wybija godz 11:00 i ruszamy. Start, jak to zwykle start, jest trochę ciasno, ale nie ma tragedii. Humor dopisuje, wszystko idzie dobrze. Nogi niosą do szybszego tempa, ale tym razem zwycięża głowa - trzymam się zajęcy. W okolicach 4 kilometra zaczyna mocno lać. O wietrze nawet nie wspominam, bo towarzyszył nam cały czas. Nie ma jednak co narzekać, ciśniemy dalej, Cóż można więcej powiedzieć - mimo średnich warunków biegło się fantastycznie - tempo spokojne, bez szaleństw i zrywów. W ogóle trasa była świetna - chyba jedna z fajniejszych po jakich biegłem. Od ok. 12 kilometra zaczynam się delikatnie odrywać od mojej grupy. Nie żebym jakoś zbytnio przyspieszył. Tak po prostu wyszło. Miałem co prawda plan by się zerwać grupie, ale dopiero w okolicach 17 kilometra. Stało się jednak inaczej. Gdy na horyzoncie pojawiły się dwie wieże gnieźnieńskiej katedry, stało się jasne, że bieg ma się powoli ku końcowi. Nie od razu, ale już bliżej jak dalej. Ostatnie kilometry biegły po szerokiej, długiej i gładziutkiej drodze. Komfortowo na maksa. No i w końcu ostatni kilometr - odcinek w którym wyłącza się myślenie, a w głowie jest tylko jedno słowo - meta. Docieram do niej równo po 2 godzinach i 13 minutach od startu - najgorzej w historii moich startów półmaratońskich, ale tak po prawdzie nie to było najważniejsze. Wróciłem na półmaratońskie trasy, ogarnąłem 80% Korony Polskich Półmaratonów i jestem z tego mega dumny. Nikt i nic mi tego nie odbierze. Bieg Lechitów kończę szczęśliwy z przepięknym medalem na szyi. Sam bieg uważam za jeden z najlepszych jeśli nie najlepszy ze wszystkich w których brałem udział. Absolutna topka! Kto wie, może w przyszłym roku powtórka? 

Już niebawem ostatni etap mojej drogi ku koronie - 29 września biegnę Garmin Półmaraton Gdańsk. Trzymajcie kciuki. 


FotoMaraton.pl

FotoMaraton.pl

FotoMaraton.pl

3/5 Białystok Półmaraton - Na krawędzi...

3/5 Białystok Półmaraton - Na krawędzi...

Trzeci przystanek na mojej drodze do Korony Polskich Półmaratonów przypadł na stolicę województwa podlaskiego - Białystok. Dlaczego właśnie tam? Ano dlatego że po pierwsze, jestem absolutnie zauroczony Podlasiem, jego otwartością i klimatem. Po drugie, o białostockim biegu słyszałem i czytałem bardzo wiele pozytywnych rzeczy. Więc decyzja mogła być tylko jedna - wraz z ekipą jedziemy na Podlasie! Aby jednak wykorzystać czas i miejsce do maksimum postanowiliśmy, że oprócz przyjazdu dzień przed biegiem, zostaniemy w północno- wschodniej Polsce jeszcze dwa dni po biegu. Na naszą bazę obraliśmy Tykocin - przepiękne miasteczko oddalone zaledwie kilkanaście minut samochodem od stolicy Podlasia.

Sobotniego poranka rozpoczynamy naszą podróż, która upływa nad wyraz płynnie i spokojnie. Po kilku godzinach jazdy docieramy do biura zawodów,  gdzie odbieram swój pakiet. Kręcimy się nieco po Expo i ruszamy pod białostocki ratusz, zorientować się nieco w sytuacji, obczaić miejsce parkingowe, poznać miejsce i nieco się posilić. Przy ratuszu znajdowała się meta półmaratonu, ale w sobotę były tam również biegi dla dzieci. Mnóstwo ludzi, mega pozytywny klimat - widać że Białystok w ten weekend żyje bieganiem. Posileni pyszną strawą z klubowego Bistro Jagiellonii, śmigamy do Tykocina - trzeba się w końcu trochę zregenerować.

W niedzielę skoro świt pobudka, energetyczne śniadanko i jazda, ku kolejnej przygodzie. Od razu rzuciło się w oczy, że z pewnością nie był to bieg takich rozmiarów jak Warszawa czy Poznań, ale w mojej ocenie to był jego duży atut. Po kilkuminutowej rozgrzewce staję w swojej strefie i cierpliwie czekam na start. Kilka minut po 10:00 ruszam po trzecią część mojej Korony. W głowie przeróżne myśli, ale najważniejsza jest taka, aby nie przesadzić jak w Poznaniu - tj. nie za szybko na początku. Tak więc spokojnie sobie rozpocząłem bieg, gdy między drugim a trzecim kilometrze lewe kolano dało znać, że pora kończyć. Ból był na tyle silny, że poważnie myślałem o zejściu z trasy. Kurcze, tyle kilometrów przejechanych, przygotowania, super atmosferą i co? Miałbym tak po prostu się poddać? No nic, spróbuję przetruchtać kilka minut i zobaczymy co się wydarzy. Na szczęście ból ustąpił, ale w głowie już przez cały bieg był zaciągnięty komunikat, by po prostu dobiec do mety i być uważnym. Tak też było i spokojnym tempem sobie truchtam w kierunku mety. Trasa bardzo fajna, ciekawa i urozmaicona. Moim subiektywnym zdaniem dużo fajniejsza od dwóch poprzednich półmaratonów. W ogóle muszę powiedzieć, że organizacyjnie białostocki bieg to dla mnie tegoroczna topka. Nie żeby poprzednie były słabe, tutaj po prostu było jakoś tak przytulniej. Ale może to kwestia skali?

W końcu wbiegam na główny plac i po chwili mijam linię mety. Jestem bardzo szczęśliwy, że pomimo kłopotów, udaje się ukończyć kolejny Półmaraton. Tradycyjne medal na szyję, odszukuje moje dziewczyny i śmigamy do Tykocina, świętować kolejny start i upajać się podlaskim klimatem na zaległej majówce ;) 




PS. W maju wpadł mi jeszcze tradycyjnie Rossman Run - Bieg Ulicą Piotrkowską. Jak to zwykle w Łodzi - atmosfera TOP, klimat, ludzie, organizacja - absolutnie bez zarzutu. No i kolano też jakby za bardzo nie dokuczało, więc można było chłonąć całym sobą piękno tej imprezy. 

2/5 - Poznań Półmaraton - Nie ma lekko!

2/5 - Poznań Półmaraton - Nie ma lekko!

16. Poznań Półmaraton był moim drugim tegorocznym startem i drugim biegiem do Korony. Był to także mój debiut w Poznaniu, bo jakoś tak się dziwnie złożyło, że do tej pory nie miałem okazji wystartować w tym pięknym mieście. 

Tym razem do stolicy Wielkopolski ruszamy w piątkowe późne popołudnie. Podróż  mija spokojnie, chociaż moją głowę zaprząta już lekki przed biegowy stresik, wszak w Poznaniu jeszcze nigdy nie biegałem. Zupełnie nie znałem tego miasta i nie miałem pojęcia, czego się spodziewać. Zerkając na profil trasy widziałem, że ostatni odcinek jest mocno pod górkę, więc w głowie zaczęły strzelać rozmaite rozkminy. W końcu dojeżdżamy do miejsca naszego pobytu, robimy mały rekonesans po najbliższej okolicy i idziemy spać. 


Dzień poprzedzający bieganie rozpoczynam od solidnego węglowodanowego śniadanka i wspólnie z dziewczynami ruszamy w stronę Międzynarodowych Targów Poznańskich by odebrać pakiet startowy i poszwędać się trochę po biegowym Expo. Odbiór pakietu przebiegł nad wyraz sprawnie, więc przyszedł czas na kilka tradycyjnych fotek i eksplorację stoisk wystawienniczych. Trzeba przyznać, że stoisk było bardzo dużo, do tego jeszcze mnóstwo miejsc z animacjami dla najmłodszych… słowem pełna profeska. Poznańskie expo podobało mi się najbardziej ze wszystkich, na których miałem przyjemność być . Naprawdę klasa. Zaspokoiwszy swoją ciekawość, ruszyliśmy w kierunku Starego Rynku by spotkać się z moimi kuzynami zamieszkującymi Poznań i okolice,  jak również zgłębić nieco walory turystyczne grodu Przemysława. Po powrocie do miejsca zamieszkania już tylko odpoczynek i węglowodany :)


W końcu nadszedł dzień biegu. Jako że do strefy startu mieliśmy bardzo blisko, spokojnie i bez pośpiechu mogliśmy się ogarnąć i ruszyć spacerkiem na mój drugi tegoroczny półmaraton. Przed startem oczywiście rozgrzewka, piątki szczęścia od moich dziewczyn i jazda! Jak to zwykle na tak wielkich biegach bywa, rozpoczęcie biegu odbywało się falami. Jako że zadeklarowałem się na czas 2:00 - 2:15, moją strefą była strefa E. W końcu po kilkunastu minutach ruszamy! Pierwsze kilometry idą całkiem dobrze, zegarek pokazuje całkiem przyzwoite tempo więc jest spoko. Na trasie sporo kibiców, atmosfera bardzo fajna, nic tylko biec. I tylko wiatr nie ułatwiał zadania, bo dość silnie dawał o sobie znać. Nie ma co narzekać, warunki są jednakowe dla wszystkich. Biegnę dalej, wszystko wydaje się być w porządku… Do czasu… W okolicach 16 kilometra łapie mnie dość solida niemoc. Nogi nie chciały zbytnio podawać, jakieś głupie myśli zaczęły harcować po głowie. Nie było dobrze, a najgorsze miało jeszcze nadejść. Spoglądam na zegarek - kurcze nie jest, źle - wszak mam ok. 3 minut przewagi nad czasem który sobie założyłem (2:10). Wtem, w okolicach 18 kilometra ukazał się on - podbieg morderca! Rany, jaki to był dramat. Serio, praktycznie pod sam koniec biegu taka wspinaczka, wywala z butów.  Szczęśliwie, świadomość zbliżającej się mety jest wystarczającym motywatorem do tego, by zacisnąć zęby i krok za krokiem pokonać zmęczenie. W końcu oczom mym ukazuje się iglica MTP i błękitnym dywanem biegnę do mety. Wyciągnąłem jeszcze telefon by nagrać moment przekroczenia linii mety, kilka metrów i koniec! Drugi Półmaraton do Korony ukończony. Czas - 2:10:08. Szału nie ma, ale bieg ukończony i to jest dla mnie najważniejsza sprawą. Spragniony, chwytam puszkę napoju energetycznego, otrzymuję medal i szukam moich dziewczyn by wspólnie celebrować ukończenie biegu. Okazało się również, że na trasie i na mecie pojawił się kuzyn Kuba (dzięki :)). Chwilę rozmawiamy ale pora wracać do domu. Jeszcze tylko szybki prysznic i w drogę.


Podsumowując, mimo że był to po Pabianicach mój najcięższy Półmaraton, jestem mega szczęśliwy, że go ukończyłem. Wnioski wyciągnąć należy, błędy poprawić i będzie git. Następny przystanek - Półmaraton Białystok!











Fot. FotoMaraton.pl, własne

 1/5 - Półmaraton Warszawski… pierwsze śliwki robaczywki?

1/5 - Półmaraton Warszawski… pierwsze śliwki robaczywki?

Na pierwszy tegoroczny start czekałem z wielką niecierpliwością i całkiem sporym podekscytowaniem. Niemal każdego dnia z coraz większym zacieszem spoglądałem w kalendarz, odliczając dni do biegu. W końcu nadszedł właściwy czas…

W drogę…
Do stolicy ruszamy w sobotnie przedpołudnie. Podróż mija spokojnie i bez żadnych przygód. Po około dwóch godzinach docieramy pod Pałac Kultury i Nauki, gdzie mieści się biuro zawodów.  Ruch dość spory, ale nie ma co się dziwić, wszak liczba zapisanych na oba warszawskie biegi (oprócz połówki była również piątka- przyp. Seba) oscylowała wokół 20.000!!! Odbiór pakietu przebiegł bardzo sprawnie i bezproblemowo, w czym na pewno pomógł informator, który organizatorzy wysłali do uczestników. Ogólnie, nie ma się do czego przyczepić.  Po tradycyjnej fotce na ściance, spacerujemy po Expo i wolniutko zmierzamy do auta by przedostać się na Saska Kępę, gdzie mieścił się nasz nocleg. Późne popołudnie i wieczór spędzamy na ogólnej spacerowej regeneracji, eksplorując przy tym nasza piękna stolicę. Tradycyjnie też uzupełnione zostały węglowodany ;)

Dzień próby…
Wyspawszy się należycie po przyjęciu pożywnego, wysokoenergetycznego śniadania powoli rozpocząłem proces szykowania się do wyjścia. Kika minut po godzinie 10:00 ruszyliśmy w kierunku Stadionu Narodowego. Jako że od noclegu do biało-czerwonego obiektu było bardzo blisko, po chwili mogłem rozpocząć rozgrzewkę. Z każdą chwilą liczba biegaczy rosła ,  podobnie zresztą jak moja (I myślę że nie tylko moja) ekscytacja. Chwilę przed godziną 11:00 z głośników rozlega się “Sen o Warszawie” ale przyznam szczerze nie zrobił on na mnie takiego wrażenia, jak podczas maratonu w 2018 roku, kiedy to ciary latały po całym ciele. Tym razem było cicho i jakoś tak bez takiego kopa. No nic. Mija godzina 11:00 i… 

…wiosna wystartowała w Warszawie
Kilkunastotysięczny tłum biegaczy ruszył Mostem Poniatowskiego na trasę 18. Nationale Nederlanden Półmaratonu Warszawskiego. Jak mi tego brakowało! Pora wejść w rytm biegowy i cieszyć się z kolejnego startu. Nie miałem w głowie jakiegoś mega ambitnego celu jeśli chodzi o wynik. Założyłem sobie ukończenie biegu w czasie ok. 2:10 i taki właśnie był mój cel. Od samego początku nie zamierzałem się spieszyć, podpalać itp. Po prostu spokojny, rozsądny bieg. Tu muszę przyznać, że ciężko było mi wejść we właściwy rytm, zwłaszcza w pierwszej części biegu. Nie wiem, co było tego przyczyną, ale za nic nie mogłem tego przezwyciężyć. Na szczęście druga część biegu była już znacznie lepsza i taka, jaką chciałem żeby była. Nogi podawały, głowa spokojna - tak można było biec. Po drodze mnóstwo stref kibicowania i mega pozytywnych kibiców. Ogromny szacunek dla nich za wsparcie wszystkich biegaczy. Wracając do biegu, powrót na prawą stronę Wisły i świadomość zbliżającej się mety pozwoliły wykrzesać kolejne pokłady Energii i mocy, dzięki czemu biegło się lekko i mimo coraz większego zmęczenia nad wyraz swobodnie. W końcu jest i ona - upragnioną linią mety. Ależ czuję satysfakcję! Spoglądam na zegarek - 2:09:04! Jest poniżej 2:10 więc jestem bardzo zadowolony.  Odbieram medal, napoje i szukam mojego fan clubu ;)  Dziewczyny czekają na mnie przy wyjściu że strefy zawodników. Jeszcze tylko kilka fotek i ruszamy w drogę powrotną do domu. 

Było dobrze…
18. Nationale Nederlanden Półmaraton Warszawski zaliczony. Ostatecznie nie było najgorzej i jestem ze startu zadowolony. Oczywiście mogło być lepiej ale oddajmy sprawiedliwość - i tak było mega dobrze. Jest nad czym pracować i co poprawiać. Pierwsza ku temu okazja już 14 kwietnia podczas PKO Poznań Półmaraton. 






Copyright © 2014 Seba Biega , Blogger