Here I go (again)

Here I go (again)

467 dni… Tyle dokładnie upłynęło czasu od mojego ostatniego wpisu na blogu. Szmat czasu, nieprawdaż? Czas w końcu przerwać tę serię! 

Miniony rok był dla mnie rokiem rozbudzonych nadziei, wielkich i ambitnych planów. W rzeczywistości był dla mnie rokiem biegowego rozczarowania. Był to też rok mocno kryzysowy – rok który bardzo mocno dał mi w kość jeśli chodzi o moją biegową motywację i chęci. Oczywiście nie od razu tak się stało. Wpływ na to miała kontuzja łąkotki – a dokładniej jej pęknięcie. Będąc niemal na ostatniej prostej do startu w Maratonie Gdańskim, podczas interwałów na bieżni w pewnym momencie poczułem silny ból lewego kolana. Jako że ów ból nie mijał przez kolejne dni, rozpocząłem etap diagnozowania. Wiadomo jak to w takich przypadkach bywa – lekarz ogólny – ortopeda – skierowanie na rezonans – diagnoza. Nie wdając się w szczegóły opisu – strzeliła łąkotka. Jako środek, który miał mi niby pomóc zaproponowano mi ostrzyknięcie kolana kwasem hialuronowym. Ne jestem ekspertem ortopedii ale coś takiego wydawało mi się trochę dziwne i zdecydowałem się na kolejne konsultacje. Te były już nieco bardziej rzeczowe i co by nie mówić – merytoryczne. Koniec końców – skończyło się zabiegiem operacyjnym, któremu poddałem się w pierwszej połowie czerwca. Nie był to na szczęście zabieg mocno inwazyjny i jeszcze tego samego dnia opuściłem szpital. Wiadomo jednak jak to w takich przypadkach – nie ma czarodziejskiej różki za której dotknięciem człowiek wraca do normalnego funkcjonowania. Czekała mnie rehabilitacja i walka o powrót do pełnej sprawności. Na szczęście, nie był to jakoś przesadnie długi okres i tak naprawdę w połowie sierpnia mogłem wrócić do biegania. W zasadzie do jego znacznie wolniejszej i żmudniejszej formy. 

Dochodzimy teraz do okresu, który mocno pocisnął mi mental. Obiecałem sobie, że do końca roku nie wezmę udziału w żadnym organizowanym biegu, gdyż chcę odbudować sobie formę, zjechać nieco z wagi i odrobić czas, w którym byłem całkowicie wyłączony z jakiejkolwiek aktywności. Masakryczny był to okres. Serducho rwało się jak szalone, a rozum cały czas trzymał zaciągnięty hamulec. Motywacja leżała na ziemi i uwiła sobie tam całkiem niezłe gniazdko. Nie potrafiłem wykrzesać z siebie choćby najmniejszej iskry, która rozbudziłaby we mnie na nowo głód biegowego szaleństwa. Mega beznadziejna sprawa. Na fejsie pośpiesznie scrollowałem wszystko co było związane z bieganiem. Zdjęcia, relacje, artykuły, zapowiedzi przyprawiały mnie o… sami wiecie o co. Wstyd się przyznać, ale na swojego własnego bloga nie mogłem patrzeć. Wychodząc na najmniejszą nawet przebieżkę, męczyłem się niemiłosiernie. Nie wiem – może bałem się, że kolano nie wytrzyma? Po prawdzie zagłuszałem w sobie wszystko co związane było z bieganiem. Kryzys jak w mordę strzelił.

W tym miejscu zaznaczę, że to nie jest tak, iż z nastaniem nowego roku wszystko zmieniło się o 180 stopni. Nie. Próbuję na nowo odnaleźć radość i motywację do tego co wciąż jest moim … no właśnie, czym? Hobby, pasją, sposobem na spędzanie wolnego czasu? Może wszystkim na raz? Może niczym z wymienionych? Oczywiście, najprościej można powiedzieć – nie sprawia ci to radości? Rzuć to w cholerę. Sęk jednak w tym, że bieganie to kawał mojego życia. Bieganie sprawiło, że osiągnąłem coś, co zawsze wydawało mi się nieosiągalnie. Bieganie pokazało, że nie ma rzeczy niemożliwych. Bieganie to tak naprawę część mnie. Mimo tego, że cały czas jestem totalnym amatorem bez krzty zawodostwa, bieganie udowadnia, że jest dla każdego – bez względu na wiek, wagę, wzrost, płeć etc. 

Kontuzja, która mi się przytrafiła niemal przed samym startem w drugim moim maratonie mocno odcisnęła na mnie piętno. Rozwaliła mi wszystko, na co tak naprawdę pracowałem przez te wszystkie lata. Owszem, miałem mniejsze i większe urazy – żaden jednak nie skończył się operacją. Może to też, wpłynęło na całość?  Może to i dobrze, że miałem (a może wciąż mam) tak znaczny kryzys. Chcę wierzyć, że  to wszystko jest po to, by mnie wzmocnić. Mimo że nie jest jakoś lekko, ale jak to mówią – co cię nie zabije, to cię wzmocni. Z takim też hasłem wchodzę w ten Nowy Rok. Jeśli zaś chodzi o plany… Owszem, są. Kilka biegów na radarze jest, ale obiecałem sobie, że teraz że do tego wszystkiego będę podchodził trochę inaczej. Na pewno w zgodzie z samym sobą, bez napięcia, spinania pośladów i jakiejś niepotrzebnej presji.  

Tyle ode mnie. Mam nadzieję, że tym powyższym wpisem zdmuchnąłem trochę wirtualnego kurzu, który pokrył tę stronę. Mam nadzieję, że wraz z odbudową mojego biegowego ja, odbuduję się również moja wirtualna bytność. Tymczasem w Nowym Roku, życzę Wam nieustającego zdrowia i aby wszystko co robicie, czym się zajmujecie i co pochłania wasz czas, sprawiało wam szczerą, niczym niezmąconą radość. 


Znów na starcie!

Znów na starcie!

 

W końcu! Po kilkunastu miesiącach startowej posuchy nareszcie stanąłem na starcie zorganizowanej imprezy biegowej. Nie wirtualnej czy korespondencyjnej imprezie… PRAWDZIWEJ! Nie macie pojęcia, jak za tym tęskniłem i jak mi tego brakowało!

Moja radość była tym większa, iż niewiele zabrakło żebym wcale nie wziął w niej udziału. Pierwotnie XVIII Rossmann Run – Bieg Ulicą Piotrkowską miał odbyć się wiosną ubiegłego roku. Wiadomo jednak co odwaliło się w ostatnim czasie. Koronawirus skutecznie pokrzyżował szyki całemu światu, więc i organizatorom biegów także. Nie wdając się jednak w zbędne kwestie, ostatecznie ubiegłoroczny Bieg Ulicą Piotrkowską został zorganizowany 18 września 2021. Pierwotnie termin ten niezbyt mi odpowiadał z uwagi na sprawy osobiste. Koniec końców plany uległy zmianie i tak naprawdę na dwa dni przed startem zdecydowałem że do Łodzi pojadę i pobiegnę. 

Nie miałem bladego pojęcia jak to wszystko będzie wyglądało w ujęciu mojej formy biegowej, bowiem tak naprawdę do poważnego biegania wróciłem z początkiem września. O ile lipiec był jeszcze całkiem znośny, to sierpień był miesiącem praktycznie bez żadnego biegania (były za to inne aktywności). Sami widzicie, że moje obawy były całkiem zasadne. Wielkich planów na ten bieg nie miałem, po cichu licząc na złamanie 60 minut. Gdyby się udało – czad. Jeśli nie – cóż, żyje się dalej.

Do miasta włókniarzy udaję się sam, gdyż przeziębienie skutecznie rozłożyło mój team na łopatki. Cóż, trzeba było sobie jakoś poradzić, tym bardziej że pogoda nie nastrajała zbyt optymistycznie. Przez całą drogę do Łodzi lał deszcz i gdzieś z tyłu głowy chodziły myśli, że bardziej aniżeli bieg będzie to walka o przetrwanie ;) Na szczęście w samej Łodzi deszcz troszkę zelżał, dzięki czemu można było spokojnie przygotować się do startu. Jeszcze tylko odbiór pakietu (jak zwykle bardzo sprawny). Mała rozgrzewka i ruszamy. Miałem to szczęście, że zapisałem się do 6 strefy czasowej (60:00 i powyżej) dzięki czemu start miałem na samym początku – czyli o godz. 16:00. Dlaczego szczęście zapytacie? Ano dlatego, że praktycznie przez cały bieg praktycznie wcale nie padało (może delikatnie mżyło) za to na ostatnim kilometrze deszcz zaczął sobie coraz śmielej poczynać, by podczas odbioru medali zamienić się w regularną ulewę. Biegnący w tym czasie zawodnicy z kolejnych stref musieli zatem zmagać w średnio przyjemnych okolicznościach.

Sam bieg muszę przyznać był całkiem przyjemny. Liczyłem, że moje tempo oscylować będzie w granicach 6:00 6:20, ale gdy spoglądałem na zegarek, ten z każdym kilometrem wybijał czas w okolicach 5:40. Na początku bałem się że może za mocno zacząłem, ale z każdym kilometrem szło równie dobrze. Sama trasa bardzo fajna a mnie jak zwykle najbardziej podobało się na samej Piotrkowskiej. Bieg po tej najbardziej znanej łódzkiej arterii robi na mnie zawsze mega wrażenie. Były także ciężkie odcinki – najbardziej się we znaki dał mi podbieg między 8 a 9 km. Oj, było dość ciężko. Niestety, nie obyło się również bez średnio przyjemnej sytuacji, która była poniekąd powtórką z poprzedniego Biegu Ulicą Piotrkowską. Po krótce -  na poprzednim biegu, jadąca na sygnale jednostka Straży Pożarnej, nie mogła się przebić przez jezdnię, bowiem część biegnących najzwyczajniej w świecie jej nie przepuściło. W tym roku, miałem podobną sytuację, kiedy jadący na sygnale wóz policyjny nie mógł przeciąć drogi, którą prowadziła trasa biegu. Część biegnących nie zważając na pojazd pomknęła do przodu. Pomny wydarzeń z poprzedniego biegu stanąłem by przepuścić uprzywilejowane auto. Mnie tam kilka sekund w plecy różnicy nie zrobi, a komuś może uratować życie. Warto o tym pamiętać. Po tej akcji ciężko było wrócić do rytmu biegu, ale była to już końcówka więc jakoś się dotuptało. Wbiegam na metę i pełnia szczęścia bo osiągnąłem to na co po cichu liczyłem – złamałem 60:00 minut! Odbieram, medal, napoje, posilam się przepyszną zupką i śmigam do auta bo deszcz nie odpuszczał a na parking kilka minut marszu. Szczęśliwy wracam do Bełchatowa, myśląc już o kolejnych celach mojej biegowej przygody.


Falstart

Falstart

A miało być tak pięknie… śpiewał kiedyś zespół Elektryczne Gitary. Mimo że nie jestem wielkim entuzjastą zespołu Kuby Sienkiewicza, to tekst ich piosenki jak znalazł pasuje do aktualnej sytuacji biegowej.

Jeśli czasem zerkacie na mój Instagram, mignęła Wam zapewne moja facjata (która to już z kolei?) ciesząca się z nadejścia Nowego Roku. Miało być biegane, miało być łapanie formy i w ogóle miało być zaje…ście. Właśnie – miało... Gdy wszystko szło jak należy, niespodziewanie, jak grom z jasnego nieba pojawiły się bóle w okolicach lewego biodra. Pomny mych ubiegłych doświadczeń zaprzestałem (myślałem, że na chwilkę) biegania i czym prędzej skonsultowałem temat ze specjalistą. Nie żebym był miętki, ale przyznam szczerze – bóle były dość niepokojące i strach w tyłek zajrzał na serio. Nie wchodząc w szczegóły – bioderko przeciążone, wymagana przerwa no i obowiązkowy serwis. Za mną już kilka sesji, ból póki co nie dokucza i mam ogromną nadzieję, że w końcu będzie dobrze. Powrót na pewno nastąpi, będzie on jednak stopniowy i zgodny z zaleceniami. Póki co, nie zasypiam gruszek w popiele i ile tylko mogę, staram się działać w chałupniczo – ćwiczenia, rozciąganie, spacery itp. 

Kiedy tak właśnie człowieka łapie kolejna przeszkoda, do bańki przychodzą rozmaite myśli i przemyślenia. Najważniejsze jest jedno – wrócę, to nie ulega wątpliwości. Nie pierwszy wszak to uraz, pewnie też nie ostatni (tfu, tfu). Mimo przeszkód nic się nie zmienia, a mój cel – biegać i czerpać z tego radość –  jest cały czas aktualny. 


Do roboty!!!

Do roboty!!!

Znowu to samo... Od ostatniego poczynionego przeze mnie postu minęło mnóstwo czasu. Przez dobre kilka miesięcy na blogu hulał wiatr pustki i niebytu. Weny nie było, z bieganiem też tak sobie i w ogóle jakoś tak… dziwnie.

Co warto obejrzeć na Netflixie czyli Seba poleca

Co warto obejrzeć na Netflixie czyli Seba poleca


Każdy z nas walczy w domowych pieleszach by nie zwariować w tej całej sytuacji związanej z koronawirusem. Szukamy sposobu na ten niełatwy czas - gramy w planszówki, bawimy się, wygłupiamy, surfujemy po necie, czytamy książki. Co jednak robić, gdy jesteśmy wystrzelani jak bezpieczniki i najchętniej zrelaksowalibyśmy się na kanapie z kubeczkiem ulubionego napoju. Człowiek chętnie zwiesiłby oczy na jakimś ciekawym filmie tudzież serialu. Tu z pomocą przychodzi Netflix. Przyznam, że sporo czasu trwało zanim zdecydowałem się wejść w posiadanie dostępu do tej rozrywkowej platformy. W końcu jednak się przekonałem i od kilku miesięcy cieszę się możliwością oglądania interesujących filmów i seriali. 

Nie mam ściśle sprecyzowanych i ulubionych gatunków, które oglądam pasjami. Po prostu, jak coś mnie zainteresuje, ktoś coś poleci – włączam i oglądam. W ostatnim czasie ogarnąłem kilka fajnych tytułów i w tym poście chciałbym Wam nieco o nich napisać. W ramach totalnego "offtopiku" 


Odkąd pamiętam, zawsze byłem entuzjastą dobrych produkcji dokumentalnych i od dwóch netflixowskich dokumentów chciałbym zacząć. Oba dotyczą tematyki sportowej – „Formuła 1 – jazda o życie” i „Sunderland – aż po grób”. Pierwszy dokument, jak sama nazwa wskazuje dotyczy świata wyścigów Formuły 1. Dodam, że świata nieco dla mnie kosmicznego (bo F1 dla mnie to zawsze Senna, Prost, Mansell, Hill, Berger i inni) i odległego. Poznajemy tu od kuchni zespoły biorące udział w tych elitarnych wyścigach. Co ciekawe, na to środowisko patrzymy oczami dyrektorów zarządzających poszczególnych teamów, ich kierowców i właścicieli. Obserwujemy ich codzienną pracę, ich rozterki, dylematy i rzecz jasna problemy. Dokument ten pokazuje również jak bardzo bezwzględne i bezkompromisowe jest to środowisko. Dla fanów szeroko pojętego motosportu pozycja obowiązkowa. 


Druga z wymienionych produkcji weszła mi niesamowicie. Bardzo bliska jest mi tematyka klubów sportowych, jednak nie w ujęciu sportu samego w sobie ale bardziej jako organizacji sportowej, struktury jej działalności na wszystkich możliwych szczeblach. Zwłaszcza, że znaczną cześć swojego zawodowego życia spędziłem właśnie w klubie piłkarskim. W produkcji Netflixa o tym zasłużonym dla wyspiarskiej piłki klubie piłkarskim mamy prawdziwe, angielskie futbolowe mięsko. Nie chcę spojlerować, ale w tym dokumencie mamy dotkniętą bardzo szczegółowo każdy element działalności klubu – od szatni przez kuchnię (dosłownie), administrację, ośrodek szkoleniowy, zarząd, właścicieli na kibicach rzecz jasna skończywszy. W serialu tym mamy wrażenie, że oglądamy dokument o naszym klubie, wchodzimy w głąb jego struktury. Poznajemy jego bolączki, problemy z jakimi borykają się wszyscy jego pracownicy i co wkurza kibiców.  Niesamowitym zbiegiem okoliczności jest fakt, że pierwsza seria była kręcona w sezonie zaraz po spadku klubu z Premier League, kiedy wszyscy myśleli o powrocie do elity. Rzeczywistość okazała się z goła inna i klub… zresztą obejrzyjcie sami. 

Obie produkcje są bardzo do siebie podobne i mimo że dotyczą tak różnych dyscyplin sportowych, to znajdujemy w nich bardzo podobne elementy. Jeśli lubicie dokumenty dotykające tematyki sportowej, nie możecie obok nich przejść obojętnie.

Dobra, dość o serialach. Pora na porządny film. Surfując po bezkresie internetu trafiłem na krótką recenzję filmu Brud (The Dirt) czyli fabularyzowaną biografię zespołu Mötley Crüe – legendarnej amerykańskiej kapeli grającej nieco ostrzejszą odmianę rocka. Jeśli o nich nie słyszeliście, to  zapewno słyszeliście o ich perkusiście - Tommym Lee, który oprócz tłuczenia w bębny ma na koncie małżeństwa ze znanymi aktorkami Heather Locklear i TĄ Pamelą Anderson. Zostawiając jednak pudelkowe klimaty… Brud to naprawdę fajnie pokazana historia zespołu, który w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia był na światowym topie. Panowie nie tylko mocno grali ale również grubo potrafili się zabawić. W filmie mamy wszystko – trochę komedii, trochę sensacji,  dramatu i sporo dobrej muzy – słowem, w tym filmie jest wszystko. Dosłownie i w przenośni o czym przekonacie się po scenie z legendarnym Ozzym Osbournem ;) Film ogląda się bardzo dobrze, jest on niesamowicie odwzorowany względem rzeczywistości o czym można przekonać i znaleźć potwierdzenie podczas napisów końcowych. Jeśli lubicie mocniejszą muzykę rockową to jest to pozycja obowiązkowa. Zresztą myślę, że i nie tylko fanom rocka ów film się spodoba. Spotkałem się z opinią, że jest to najlepszy muzyczny film biograficzny ostatnich lat, lepszy nawet od kultowego już Bohemian Rhapsody. Czy tak jest faktycznie? To już pozostawiam Wam – zobaczycie i ocenicie.

Netflix to naprawę fajna sprawa i każdy znajdzie w nim coś dla siebie. Ja już zacieram ręce bo lada chwila – 1 kwietnia rusza druga seria "Sunderland – aż po grób". Oj będzie co oglądać, Football bloody hell :) A Wy korzystacie może z Netflixa? Jakie filmy bądź seriale polecacie?


Zdjęcie pochodzi ze strony www.pixabay.com
Copyright © 2014 Seba Biega , Blogger