Dobiegłem do marzeń


Ktoś mądry powiedział kiedyś, że marzenia się nie spełniają. Marzenia się spełnia. W miniony weekend przekonałem się na własnej skórze, że tak właśnie jest. 

Kiedy cztery lata temu przebiegłem mini maraton (o czym pisałem TUTAJ), przebiegnięcie prawdziwego maratonu wydawało się tak odległym przedsięwzięciem niczym lądowanie człowieka na Marsie. Mimo, że moja droga do maratonu nie była prosta (jakby normalnie była to prosta droga), to byłem pewien, że wcześniej czy później zdobędę swojego „świętego Graala”.

Dwa lata temu, pod koniec września nie byłem w stanie sam ustać  więcej aniżeli kilka minut, o normalnym chodzeniu nie było mowy a gdzie tu bieganie. Tak, po niezwykle skomplikowanej operacji neurochirurgicznej musiałem na nowo uczyć się stać, chodzić a nawet mrugać oczami czy się uśmiechać. Na szczęście intensywna rehabilitacja, ogrom włożonej pracy i nieziemskie pokłady wytrwałości i samozaparcia pozwoliły mi wrócić do tak upragnionego normalnego życia codziennego. Oczywiście z utęsknieniem oczekiwałem powrotu do biegania. Nie obyło się także bez pytań, czy w ogóle będę mógł doń wrócić. Mogłem, więc wróciłem a jakże. 

Maraton? Serio?
Skąd w ogóle pomysł, by po takich perypetiach zdrowotnych brać się za maraton? Na jednym z seansów rehabilitacyjnych, Bartek – mój fizjoterapeuta i przy okazji zaprawiony w bojach maratończyk zapytał czy nie miałbym ochoty pobiec maratonu w 2018 roku. Wiesz, jest fajny maraton w Warszawie – 40, jubileuszowy. Pomyślałem chłop zwariował. Jest pierwsza połowa 2017 roku, ja ledwo po operacji i walczę o powrót do normalnego funkcjonowania a ten mi wyjeżdża z maratonem – dystansem który był mocno zakorzeniony w moich biegowych marzeniach, jednakże tak odległym i w tamtym momencie nierealnym, że nawet nie zaprzątałem sobie nim głowy. Bartek nie naciskał ale dał do zrozumienia, że temat jest wart rozważenia i po odpowiednim treningu i przygotowaniu absolutnie możliwy do zrealizowania. Miałem o czym myśleć, jednakże najważniejsze było wrócić do w miarę pełnej sprawności, przejść badania kontrolne i uzyskać od lekarzy zgodę na powrót do pracy i do normalnego życia. Bez tego nie były możliwe żadne przygotowania czy treningi. Jeśli wszystko będzie na tak, poważnie rozważę udział w Maratonie Warszawskim. Na szczęście badania wyszły dobrze, leczenie dobiegło końca i można było wrócić do życia sprzed choroby. Nie zapomnę zdziwienia mojego lekarza prowadzącego, gdy zapytałem czy mogę po odpowiednim przygotowaniu wziąć udział w maratonie. 

Będzie jazda
U progu 2018 r pisałem, że będzie to wyjątkowy pod względem biegowym rok. W nim bowiem planowałem zadebiutować oprócz maratonu także i w półmaratonie. Połóweczka przed wakacjami, a maraton – wiadomo, 30 września. O półmaratońskim debiucie pisałem już TUTAJ. Oczywiście w drodze do wymarzonego maratonu brałem udział w kilku fajnych imprezach biegowych, które na bieżąco opisywałem na blogu. Aby czuć się dobrze przygotowanym, regularnie uczestniczyłem w zajęciach biegowych prowadzonych przez  trenera Darka Rybarczyka. Serio, sam nigdy w życiu bym się nie przygotował do takiego biegu. Wracając jednak do tematu…

Godzina 0 – jedziemy do Warszawy
Początkowo na maraton mieliśmy jechać w niedzielę przed świtem. Sytuacja troszkę się skomplikowała, gdy okazało się że z powodu kontuzji nie wystartuje pomysłodawca i spiritus movens całego zamieszania – Bartek. Po krótkiej konsultacji z Agą uznaliśmy, że do stolicy pojedziemy w sobotę po południu. Tym bardziej, że swoją pomoc w zakwaterowaniu zaoferował mieszkający na co dzień w stolicy nasz dobry znajomy (dziękuję Bartuś :)) Wiadomo, kilka chwil snu więcej zawsze się przyda.
Wieczorem udajemy się na miejsce startu, które oddalone było od naszej kwatery raptem o ok. 20 minut. Robimy mały rekonesans i powoli udajemy się na nocleg. Jeszcze tylko makaronik na kolację i można iść lulu (dobra dopiero po meczu półfinałowym polskich siatkarzy :))

Sunday morning
Pobudka o godz. 6:00. Zgodnie z zaleceniami doświadczonych biegaczy przyjmuję bułę z miodkiem i zaczynam szykować się do wymarszu. Przepiękne słońce zwiastowało, że 40. Maraton Warszawski odbędzie się przy przepięknej pogodzie. Maszerujemy na ulicę Konwiktorską. Tam spory już tłum. Przebijam się w okolice swojej strefy startowej i mogę powolutku czynić ostatnie przygotowania przed startem. Rozgrzewka, obowiązkowy toi-toi i przesympatyczne spotkania ze znajomymi biegaczami z Bełchatowa. Przed startem z głośników leci niesamowity „Sen o Warszawie” Czesława Niemena. Jest w tym coś niepowtarzalnego, kiedy stoisz na starcie maratonu w Warszawie i słyszysz słowa tej piosenki. Ciary na całym ciele, no i oczka też trochę mocniej zawilgotniały. Magia. O 9:00 wyścig rusza. Ponad 10 000 biegaczy i biegaczek rusza na podbój królewskiego dystansu. Będzie to długa, męcząca ale także piękna i wzruszająca droga.


Biegnę po marzenia
Już kilka dni przed startem starałem się układać taktykę na ten bieg. Nie chciałem popełnić w maratońskim debiucie błędów, jakie przydarzyły mi się podczas pierwszego startu w „połówce”. Założyłem sobie tempo w granicach 6:05 min/km. Moim zdaniem bezpiecznie i na miarę moich możliwości. Wiadomo jednak, że to ponad 42 kilometry i różnie może być. Co ma być to będzie, pomyślałem. Biegnij, ciesz się tym biegiem i spełnij swoje marzenia. Takie były założenia i ogromnie rad jestem, że udało mi się je zrealizować. 


Początek biegu to był dla mnie szok. Szok, że to już się dzieje. Po roku przygotowań i spoglądania w kalendarz i wypatrywaniu daty 30.09.2018 nagle biegnę ulicami Warszawy w jubileuszowym maratonie. Niewiele pamiętam ze startu, ale zapewne wynika to z oszołomienia. Zresztą jakoś tak dziwnie się zakręciłem, że pierwsze kilkaset metrów biegłem między barierką a słynnymi biegowymi Spartanami. Nie bardzo mogłem przeskoczyć na drugą stronę ale szczęśliwie jeden z podwładnych Leonidasa zapytał, czy aby nie chcę przedostać się na drugą stronę. Oczywiście chętnie skorzystałem z propozycji i po chwili mogłem swobodnie wejść na swoje obroty. Co się od razu rzuciło w oczy to mnóstwo kibiców wspaniale dopingujących biegaczy. Jeśli tylko mam okazję, zawsze staram się zbić piąteczkę z kibicami, zwłaszcza tymi najmłodszymi. Niesamowite jest to, z jakim zaangażowaniem te dzieciaki dopingują. Brawa dla nich, ale też ogromne gratulacje i podziękowania dla rodziców, którzy pokazują swoim dzieciom sportowe zmagania i uczą fajnego kibicowania. Co ciekawe, trasa tegorocznego maratonu biegła przez Warszawski Ogród Zoologiczny. Wyobraźcie sobie, tysiące biegaczy mknących centralnie przez ZOO. Widziałem, że co poniektórzy biegacze cykali sobie fotki przed wybiegami zwierzaków. Niezły to był widok :P


Ja czekałem najbardziej na fragment biegu po Łazienkach Królewskich, Alejach Ujazdowskich, Nowym Świecie i Krakowskim Przedmieściu. Tam biegło mi się najprzyjemniej. Walory turystyczne podczas maratonu to jest to! Chociaż nie powiem, podbieg na ul. Belwederskiej dał mocno popalić. Oj to była solidna wspinaczka. Całe szczęście był to jedyny tak mocno wymagający podbieg. Serio, było grubo. Druga połówka maratonu może nie biegła po zbytnio atrakcyjnych turystycznie miejscach, ale dzięki temu, można było skupić się tylko na bieganiu. Około 30 km przypomniałem sobie, że teraz „powinienem” dobić do tzw. ściany. Wiele słyszałem o tym zjawisku i byłem ciekaw, czy mnie też to dopadnie. O dziwo, nic takiego nie miało miejsca, owszem odczuwałem już nieco przebiegnięte kilometry, ale jakiś dziwnych akcji nie uświadczyłem. W moim przypadku, ściana to mit. 


Po 32 km, biegnąc po prawej stronie Wisły wspomnieniami wróciłem do półmaratonu, który na początku września tam biegłem i który miał być rekonesansem przed maratonem. W ogóle na Pradze trochę zwolniłem. Tempo może i spadło, ale nie spadała satysfakcja i radocha. Co mi z tego, że będę cisnął za wszelką cenę. Ja nic przecież nie muszę. Jestem tuż przed finiszem najważniejszego biegu w moim życiu i to jest najcenniejsze. Na ostatnim punkcie odżywczym łapię wodę i izotonik, ściągam po łyczku bo pragnienie spore i teraz już tylko do mety. Po chwili jestem na ostatniej prostej, w oddali widzę finisz, do którego z każdym krokiem coraz bliżej. Kibiców coraz więcej, a wśród nich moja Aga. Uśmiecham się, macham i lecę do mety. Tuż, tuż i wreszcie JEEEEEEEST. Z czasem 4:21:48 ukończyłem 40. Maraton Warszawski. Teraz mam pełne prawo to napisać: Jestem biegaczem, JESTEM MARATOŃCZYKIEM! Spełniłem swoje marzenia!


Nigdy się nie poddawaj
Kiedy 5 lat temu zaczynałem swoją przygodę z  bieganiem, ciężko mi było sobie wyobrazić, że kiedykolwiek będę w stanie przebiec coś takiego jak maraton. Ba, nawet bieg na 5 km wydawał się być odległym marzeniem. Jeszcze kila dobrych lat temu, byłem 130 kg grubasem, który palił paczkę fajek dziennie, lubił sobie dobrze zjeść (dobra dalej lubię :P) i był typowym kanapowcem. Wiązanie sznurówek czy wejście na czwarte piętro zawsze odbywało się przy akompaniamencie potwornej zadyszki. Powiedziałem sobie dość i zacząłem zmiany. Bieganie wydawało się najprostszą formą aktywności, by wrócić do normalności. Nim się obejrzałem, bieganie wciągnęło mnie na tyle, że ciężko mi było wyobrazić sobie bez niego życie. Kiedy już wychodziłem na prostą, znienacka trafiło się coś co… 

Jak pisałem na wstępie, dwa lata temu ciężko mi było utrzymać równowagę stojąc na własnych nogach, o chodzeniu nie wspominając. Dziś, przeszło dwa lata od tamtego czasu przebiegłem maraton. Niech ten mój maraton, będzie dla wszystkich dowodem, że naprawdę nie ma rzeczy niemożliwych. Wszystko się da, wszystko jest możliwe. Choć czasem życie kopnie w tyłek tak, że ciężko się pozbierać, to absolutnie nie wolno się poddawać. Oczywiście są chwile zwątpienia, złości czy żalu, tego się nie uniknie. Ale trzeba zebrać się do kupy i walczyć. Walczyć o siebie i swoje marzenia. 


Na koniec chciałbym serdecznie podziękować wszystkim, którzy przyczynili się do tego, że mogłem spełnić swoje marzenie: 

Aga, Kinia i cała moja wspaniała rodzinka – wiecie doskonale, że bez Was nic bym nie osiągnął :)

Ogromne podziękowania dla całego oddziału Neurochirurgii Wojskowego Szpitala Klinicznego im. WAM w Łodzi. Profesorom Maciejowi Radkowi, Andrzejowi Radkowi, wszystkim lekarzom za to że jestem i przede wszystkim niesamowitemu zespołowi pielęgniarskiemu za nieocenioną i mega profesjonalną opiekę. Jesteście WIELCY, dziękuję!

Serdecznie dziękuję trenerowi Darkowi Rybarczykowi za treningi, przygotowanie i przede wszystkim przekazaną, nieocenioną wiedzę.

Wielkie dzięki dla Bartka Zielińskiego za to, że mnie w ogóle do tego namówił :)

Na koniec serdecznie dziękuję wszystkim znajomym i przyjaciołom za ogrom pozytywnej energii, wiarę i motywację. Jesteście wspaniali. DZIĘKUJĘ

3 komentarze:

  1. Gratulacje! Kolejna historia, która pokazuje, że chcieć to móc :) To, co teraz treningi do Iron Mana?

    OdpowiedzUsuń
  2. Moim zdaniem nie sam maraton jest tutaj największym sukcesem. Sukcesem jest już 5 letnia wytrwałość w nowym, lepszym życiu pełnym sportu :) Gratulacje!

    OdpowiedzUsuń
  3. Przy okazji... kto do rozdrabiania gałęzi w Krakowie? Normalne ceny i fajna jakość? Gdzie? Mówi Wam to coś - https://wywozz.pl/rozdrabnianie-galezi/ ? Podpowiedzi, sugestie, pewniaki?

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2014 Seba Biega , Blogger