Bieg po Piotrkowskiej

Ostatni majowy weekend uraczył biegaczy województwa łódzkiego dwoma godnymi uwagi wydarzeniami. Jednym z nich był 16. Bieg ulicą Piotrkowska Rossman Run (26.05), drugim natomiast Kleszczowska 10 (27.05). Obie imprezy znajdowały się w kręgu moich zainteresowań, ale wiadomym było, że wezmę udział tylko w jednej z nich. O łódzkim biegu słyszałem i czytałem wiele dobrego, od dawna zresztą chodził mi po głowie i ostatecznie zdecydowałem się na niego właśnie zapisać.

Do Łodzi ruszam w obstawie żony i córeczki – mojego sztabu technicznego i fan clubu :) Wyjeżdżamy dość wcześnie, by w miarę spokojnie odebrać pakiet startowy i jeszcze troszkę pochodzić po stolicy województwa. Droga mija nam dość szybko (nie licząc małego koreczka na dojeździe do Manufaktury) i zostawiwszy auto na parkingu, spacerkiem udajemy się do Hotelu Andels po pakiet. Wszystko świetnie oznaczone, w hotelu wolontariuszki kierują do właściwego stanowiska po pakiet, następnie po koszulkę i już. Wszystko poszło szybko, łatwo i bardzo przyjemnie. Jeszcze tylko celebrycki lans na ściance i wolne :) Na miejscu ponownie meldujemy się około godziny 18:00. W powietrzu czuć atmosferę wielkiego biegowego święta. Na parkingu, który stał się osobliwą, wielką szatnią mnóstwo biegaczy szykujących się do startu. Przebrawszy się w biegowy uniform, wspólnie z moją załogą udajemy się do Parku Staromiejskiego przy którym zlokalizowane było miasteczko biegowe i oczywiście start/meta.

Początek biegu zaplanowany był na godzinę 19:00. Na początek ruszyła elita a za nią w określonych odstępach kolejne strefy. Jako że byłem w strefie nr 4, na start przyszło chwilkę poczekać. Wszystko szło sprawnie i nie było to jakoś szczególnie uciążliwe. Około 19:08 ruszamy. Na początku było ciasno. Chwilami bardzo ciasno. Jakże jednak mogło być inaczej, skoro na starcie zameldowało się blisko pięć tysięcy biegaczy. Tylko w mojej strefie było ich ponad tysiąc. Przyznacie, że taka liczba robi wrażenie. Z ulicy Nowomiejskiej  gdzie znajdował się start,  biegniemy do Zgierskiej i skręcamy w Lutomierską a następnie w Zachodnią. Mijamy Pałac Izraela Poznańskiego (aktualnie remontowany) i skręcamy w ulicę Ogrodową skąd odbijamy do Manufaktury. Odcinek po Manufakturze był niesamowity. Wokół mnóstwo ludzi, tętniące życie i biegacze. Tysiące biegaczy. Z Manufaktury wybiegamy z powrotem na Ogrodową i znów na Zachodnią, następnie Tadeusza Kościuszki. Kilkaset metrów za czwartym kilometrem wskakujemy na chwil na ulicę Mickiewicza, mijamy słynną „stajnię jednorożców” i wskakujemy w ulicę Piotrkowską. Do szóstego kilometra można powiedzieć,  było miło – bieg z górki nie może być wszak inny. Ale to niewiele ponad połowa dystansu. Do mety jeszcze cztery kilometry a tu trzeba teraz cisnąć pod górkę. Kurcze, nawet nie zdawałem sobie sprawy, że tam tak jest. Wiadomo, samochodem czy spacerkiem jest inaczej, jakby bardziej płasko :). Na 7 kilometrze dopada mnie lekki kryzys, ale perspektywa zbliżającej się mety skutecznie uzupełniła zapasy motywacji. Tym bardziej, że przede mną kolejny świetny odcinek trasy – odcinek Piotrkowskiej z ogródkami i różnego rodzaju lokalami a co za tym idzie z mnóstwem kibiców. Kapitalnie biegło się ten odcinek, człowiek zapomina o niedogodnościach, zmęczeniu i chłonie tę niepowtarzalną atmosferę. Wtem oczom moim ukazał się pomnik Tadeusza Kościuszki na placu Wolności. Znak, że meta blisko a w dodatku ostatni fragment biegu jest z górki. Będzie dobrze! Wbiegam na metę zadowolony bo czuję, że wynik będzie przyzwoity. Kilkadziesiąt metrów za linią mety wolontariusze wręczają medale, dalej woda, izotonik i bezalkoholowy browarek. Milutko! Za chwilę dołączają do mnie moje dziewczyny i powoli udajemy się na manufakturowy parking, gdzie czekał nasz rodzinny wehikuł.

Podsumowując, był to mój drugi tak liczny bieg w życiu. Jestem pod wielkim wrażeniem organizacji. Wszystko było na wysokim poziomie - łatwa rejestracja, obfity pakiet startowy, zabezpieczenie trasy, walory turystyczne i niepowtarzalny klimat. Naprawdę super! Wszystko działało jak w szwajcarskim zegarku i nie ma się do czego przyczepić. Brawo organizatorzy! Za rok melduję się ponownie! Na koniec jeszcze się pochwalę - o prawie minutę poprawiłem życióweczkę (52:12), co w takim tłumie jest chyba niezłym osiągnięciem.

Co dalej? Czerwiec poświęcam na delikatną regenerację i łapanie świeżości a od lipca zaczym przygotowania do najważniejszego startu w tym roku i chyba w moim życiu – 40. Maratonu Warszawskiego, który poprzedzony będzie najprawdopodobniej Półmaratonem Praskim. Być może wpadną jeszcze w wakacje jakieś biegi, ale będą one traktowane dość lajtowo.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2014 Seba Biega , Blogger