Nocką po życiówkę
Kiedy w ubiegłym roku stałem na bieżni SP nr 12 w Bełchatowie podczas I Bełchatowskiego Biegu Nocnego, oczyma wyobraźni widziałem siebie startującego w kolejnej edycji tego biegu. Podobała mi się konwencja imprezy i klimat tam panujący. Z zazdrością obserwowałem uczestników biegu i nie mogłem się doczekać, kiedy w końcu wrócę do biegania i znów poczuję tę startową adrenalinkę. Czas leci jednak bardzo szybko i oto nadszedł dzień, w którym wyobrażenia stały się rzeczywistością. Oto stanąłem na starcie II Bełchatowskiego Biegu Nocnego.
W tym roku organizatorzy zdecydowali przenieść imprezę z osiedla Binków do centrum miasta, a konkretniej na Plac Narutowicza – bodaj najbardziej reprezentatywnego miejsca Bełchatowa, ze świetnym klimatem, zwłaszcza po zmroku. Sama trasa, prowadząca do Dobiecina (i z powrotem) była bajecznie prosta – dosłownie i w przenośni.
Tradycyjnie na starcie ustawiam się na końcu stawki, by mieć względny luz i móc sobie bez niepotrzebnego przepychania ustawić bieg i wejść na właściwe obroty. O godzinie 21 ponad 300 biegaczy ruszyło na podbój 10 kilometrów. Po starcie trochę żałowałem że ustawiłem się z tyłu, bo na pierwszych kilkuset metrach było dość ciasno, zwłaszcza przy wybiegu z Placu Narutowicza na ulicę. Na szczęście stawka biegu systematycznie się rozciągała, dzięki czemu można było w końcu śmigać swoim tempem.
Jeśli o tempie mowa, to założyłem sobie bieg w granicach ok. 5:20-5:25. Czułem się dobrze przygotowany (dzięki Darek!), więc postanowiłem spróbować pobiec takim właśnie tempem. Pogoda dopisywała, atmosfera też… nic tylko biegać. Nogi fajnie niosły, trzeba było to wykorzystać.
Na trasie sporo znajomych i mnóstwo serdeczności. Za to właśnie uwielbiam bieganie – jest w nim coś niepowtarzalnego, magicznego. Od mniej więcej 6 kilometra biegłem w towarzystwie sympatycznej biegaczki (Pozdrawiam Cię Ewa :)). Jakoś tak się stało, że biegliśmy podobnym tempem i zaczęliśmy rozmawiać. Tak po prawdzie to Ona zagadała pierwsza :). Sympatyczne rozmowy w żaden sposób nie przeszkadzały w trzymaniu tempa. Wręcz przeciwnie, miałem wrażenie że chyba się nawzajem trochę pilnowaliśmy i sobie pomagaliśmy. Wspólny bieg zleciał piorunem.
Kilkaset metrów przed metą rozdzielamy się i każdy finiszuje po swojemu :) Wbiegając na metę kątem oka spojrzałem na zegar. Mignęła mi liczba 53 a to mogło oznaczać, że udało się życiówkę poprawić. Pytanie tylko, czy na pewno a jeśli tak to o ile? Odbieram medal i zmierzam w poszukiwaniu moich kibicek. Po chwili dostaję smsa z wynikiem 53:05!!! Hurrraaaa mam nowy rekord na 10 km! Radość jest tym większa, że rezultat osiągnięty we własnym mieście. Można wracać do domu. Zadanie wykonane!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz