Taka sytuacja... ALE 10K Run

Emocje powoli opadają, chociaż endorfiny nadal robią swoje. Dziś przeżyłem coś, o czym jeszcze rok temu mogłem jedynie pomarzyć. Dziś dokonałem czegoś, co jeszcze rok temu wydawało się dla mnie odległym, wręcz nieosiągalnym pragnieniem. Panie i Panowie otóż dziś po zadebiutowałem w zorganizowanym biegu na 10 km. Dokładniej rzecz ujmując pobiegłem w biegu "ALE 10K Run", który odbył się Łodzi niedzielnego poranka, dnia 13 kwietnia. Trzynastka nie była dla mnie dziś pechowa, o nie! Poniżej delikatny opis moich wspomnień i spostrzeżeń dotyczących dzisiejszego biegu ale i końcowej fazy do niego przygotowań.

Tydzień poprzedzający
W poprzednią niedzielę przeprowadziłem próbę generalną przed debiutem. Próba wyszła nad wyraz dobrze, bowiem pobiłem swój dotychczasowy rekord w biegu na 10 km. Mundek pokazał mi czas 58:22, czym wprawił mnie w stan wręcz euforyczny. Zresztą pisałem już o tym. Po próbie generalnej wiedziałem, że czekają mnie jeszcze trzy biegi po 30 minut każdy. Ot, delikatne przebieżki. Ostatecznie zrobiłem dwie, odpuszczając tę piątkową. Postawiłem na regenerację :) Od poniedziałku wprowadziłem sobie również sobie mały żywieniowy reżim, którego podstawą były chudy drób, ryby, sałaty i kasze a w sobotę domowe "pasta party" (dodam że genialne - made by Aga :*). W sobotę wspólnie z bratem mym Grzegorzem wybraliśmy się do Łodzi. W zasadzie to ja skorzystałem z okazji i zabrałem się z "młodym" by odebrać pakiet startowy. Zmierzając w stronę Atlas areny, gdzie mieściło się biuro zawodów czuć było coraz bardziej atmosferę biegowego święta. Po wejściu do hali od razu kieruję się w stronę biura zawodów nie zwracając przy tym uwagi na to co się dzieje dookoła. A działo się sporo. Podchodzę do stanowiska i "palę" dwa podejścia bo zwyczajnie zapomniałem swojego numeru startowego :) Stres debiutanta, mnie ma co. Całe szczęście, obsługa biura była super pomocna i niezwykle sympatyczna, więc szybko udało się wszystko załatwić i po chwili ja również miałem swój "wór". Jeszcze tylko sprawdzenie chipa i można przejść po hali zobaczyć co jest grane. Stoiska sponsorów i partnerów biegu, rozmaite eventy. Nie mam porównania do innych biegów więc ciężko mi się wypowiedzieć na temat jakości łódzkiego biegowego Expo. Wróciwszy do domu, mogłem spokojnie obejrzeć, cóż za skarby kryją się w pakiecie startowym. A kryło się w nim sporo: koszulka biegu (moim zdaniem bardzo ładna), numer startowy, pomarańczowe ponczo, koszulka PZU (rozmiar S - czyli niekoniecznie mój :P), żel energetyczny, batonik muesli, kupony rabatowe plaster na odciski i kilka innych drobiazgów. Moim zdaniem całkiem sympatyczna paczuszka.
Sobotnie popołudnie spędziłem w pracy, jednak myśli już koncentrowały się wokół niedzielnego poranka. Lekki stres był, nie powiem że nie. Aby za wiele już nie myśleć, postanowiłem iść spać :)

Niedziela, nie ma odwrotu
Niedzielny poranek rozpoczął się dla mnie o godzinie 5:30. Mimo, że większość rzeczy miałem już przygotowanych, to nie obeszło się bez latania po mieszkaniu i szukania tego czy owego. Na bieg pojechała za mną Aga. Zanim jednak ruszyliśmy na Łódź, odwieźliśmy naszą Kingusię do teściowej. Myśleliśmy nawet, by malutką zabrać ze sobą, ale ostatecznie temat upadł. Przed godziną 7:00 jesteśmy już w drodze. Ze smakiem pałaszuję bułę z miodem i rozmawiam z małżonką o dzisiejszym biegu. Podróż mija nam nad wyraz szybko i kilka chwil przed ósmą jesteśmy już na parkingu nieopodal Atlas Areny. Skorzystaliśmy z rady organizatorów biegu i auto zostawiliśmy na parkingu przy markecie Carrefour. Miejsca jest całkiem sporo. Szczerze, spodziewałem się większego tłoku. Zabieram z auta potrzebne rzeczy i śmigamy w kierunku Atlas Areny. Wchodzimy do miejsca, znajdowały się szatnie, depozyt i toalety. Tu dochodzimy do drażniącej wielu biegaczy sprawy - ilości toalet. Prawdę mówiąc było ich trochę za mało na tak dużą liczbę uczestników. Tragedii jednak nie było :) Przyczepiwszy numer do koszulki ruszyliśmy na start, który oddalony był od hali kilkaset metrów. Tam rozgrzewka i kolejne rozmowy z Agą :) O 9:00 coś się zaczyna dziać :) Myśląc że to już teraz, włączam Mundka. Niestety po chwili go wyłączam, bo znów stoimy. Po chwili ruszamy, już tak na serio.

Biegnę, naprawdę TU biegnę
Jako że ustawiłem się w swojej strefie dość daleko, początek biegu był dość ciężki. Było dość ciasno i każdy szukał choć odrobinę wolnej przestrzeni. Ciężko więc powiedzieć, że na początku biegłem swoim tempem. Starałem się biec równo, ale nie szarżować by nie wypompować się na początku. Mundek poinformował, że pierwszy kilometr zrobiłem w 6:20. Nie jest źle zważywszy na fakt, że na starcie było dość ciasno. Biegnę sobie równiutko i staram się czerpać jak najwięcej z tego biegu. A to komuś pomacham, komuś przybiję piątkę... biegnę jednak dalej, równo, bez większej zadyszki. Pięć kilometrów przebiegam w czasie 29:24, czyli jest dobrze. Czas poniżej 30 minut, zatem są powody do zadowolenia. Co prawda to tylko połowa dystansu i przede mną ta cięższa część. Na kolejnym pomiarze po 6 km i 900 m mój czas wynosi 39:23 czyli całkiem nieźle. Biegnę dalej starając się trzymać tempo. W tym miejscu muszę wspomnieć o najcięższym momencie - podbiegu po ósmym kilometrze. Co prawda ten sam fragment pokonywaliśmy około czwartego kilometra i poszło w miarę dobrze, to już drugie podejście było znacznie cięższe i kosztowało mnie trochę sił. Na szczęście tragedii nie było i po chwili można było wrócić do swojego tempa. Na 9 kilometrze mój czas wynosił 53:57. Ja mogłem jedynie polegać na odczytach z Mundka i dzięki temu wiedziałem, że biegnę w miarę równym tempem i że dobrze. Ostatni kilometr był niesamowity. Świadomość, że już tak blisko celu dodaje skrzydeł i człowiek mimo sporego zmęczenia stara się wykrzesać jeszcze rezerwy energii by móc dobrze finiszować. Dodatkowo kibice na trasie - to jest dopiero akumulator! Obcy ludzie dopingują i krzyczą zagrzewając do boju. Momentami po plecach przechodziły takie ciary, że ciężko to opisać. Niesiony pozytywnymi odczuciami z całej trasy zbliżam się do mety, która usytuowana jest w samym środku Atlas Areny. Wbiegam do środka, w oddali widzę zegar pokazujący coś w okolicy 1:02:10. Co sobie wtedy pomyślałem? Nic. Postanawiam zrobić mega finisz. Przyśpieszam i rwę ile fabryka dała. Słyszę okrzyk "Dawaj Sebaaaaa". Nie spojrzałem, kto to krzyknął, ale jak się później okazało, to była Ania - kobieta mojego brata :) Wbiegam na metę, unoszę ręce w górę. Szok! Zrobiłem to, przebiegłem dyszkę w prawdziwym biegu! Nie wiem jaki mam czas, jestem zbyt tym wszystkim oszołomiony. Podążam za tłumem. Po chwili na mojej szyi pojawia się piękny medal. Dociera do mnie że naprawdę to zrobiłem, że dałem radę. Dostrzegam Agę :) Cały czas nie wiem jaki mam czas, ale to nie jest dla mnie w tym momencie istotne. Idę po wodę i izotonik, następnie poszukuję Agi, która gdzieś zniknęła z pola widzenia i tak sobie krążę po trybunach łódzkiej hali sportowej. Na metę wbiegają kolejni zawodnicy, święto trwa :)  Dostrzegam Agę, która stoi w towarzystwie... mojej Mamy! To ci dopiero niespodzianka :) Za chwilę dochodzą Grzesiu z Anią. Z gratulacjami dzwoni też Tato, serducho się raduje :) Sprawdzam w necie swój czas i ... szok. 58:30! Złamałem godzinę w tym biegu! Udało mi się zrobić coś, o czym po cichu myślałem i na co bardzo liczyłem. Zająłem 1772 miejsce (na 2540 uczestników), jest radość!
Opuszczam Atlas Arenę z poczuciem dobrze wykonanej roboty. Jestem szczęśliwy ponieważ zrobiłem coś dla siebie wielkiego. Pora na kolejne wyzwania! 

Na koniec kilka fotek z dzisiejszego biegu:








P.S. Łącznie przebiegłem ponad 944 km :)

3 komentarze:

  1. Gratuluje debiutu. Jakie plany na dalszą część sezonu? Półmaraton?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za gratulacje (wybacz że tak późno :)) W planach kilka biegów na 10 km i chciałbym się zmierzyć z Półmaratonem. Apetyt rośnie w miarę jedzenia :)

      Usuń
    2. Jasne że rośnie. Buduj powoli cierpliwie formę, a na jesień z pewnością zaliczysz udany start w połówce.

      Usuń

Copyright © 2014 Seba Biega , Blogger