Zrobiłem to!!!


Kiedy zapisałem się w grudniu ubiegłego roku na Pabianicki Półmaraton powiedziałem do żony „będzie jazda”. W minioną niedzielę rzeczona jazda stała się faktem - zadebiutowałem na dystansie 21,097 km podczas 8. Pabianickiego Półmaratonu. 

Do Pabianic startujemy kilka minut po godzinie 9:00. Droga mija szybko i przyjemnie, bez najmniejszych komplikacji. Około 10:00 meldujemy się na parkingu nieopodal MOSiRu. Wszystko fajnie zorganizowane, wolontariusze kierowali auta na miejsca postojowe – pełna profeska. Na parkingu przebieranko i można śmigać w kierunku startu. Pakiet startowy odebrałem dzień wcześniej więc jeden temat miałem z głowy. Linia startu znajdowała się na terenie stadionu Włókniarza i tam też zlokalizowane było całe miasteczko półmaratonu z licznymi atrakcjami także dla najmłodszych. Fajny, przyjemny klimat i wysoka temperatura zwiastowały, że będzie to fajny dzień. Im bliżej godziny 0, tym większe budziły się emocje. Jak to będzie, czy się uda? Wkrótce się przekonałem, że półmaraton to już nie w kij dmuchał…


Przed biegiem kilkanaście minut rozgrzewki i można śmigać. Na starcie ustawiam się w pobliżu balonika na 2:00. Wydawało się, że powinienem dać radę. Czułem się dobrze przygotowany, więc postanowiłem zaryzykować zmierzyć się z barierą dwóch godzin. O 11:00 sygnał do startu daje Marszałek Województwa Łódzkiego i blisko 1000 zapaleńców rusza na podbój półmaratońskiego dystansu. Jak to zwykle bywa na początku jest ciasno, zwłaszcza na odcinku z bieżni do ulicy. Na szczęście wszystko poszło w miarę szybko i po chwili byłem na głównej drodze – można zacząć biec. Pierwsze kilometry idą dobrze. Trzymam się blisko zajęcy na 2:00, krok równy, oddech też zdaje się być w porządku. Między 5 a 6 kilometrem pierwszy punkt żywieniowy. Tam się trochę zakotłowało, bo każdy chciał sięgnąć po najbliższy kubeczek z wodą. Kawałek dalej banany, czekolada i cukier w kostkach. Biorę łyka wody decydując się na uzupełnienie węglowodanów później. Staram się wrócić do właściwego rytmu. 
Do 10 kilometra wszystko szło tak jak sobie zakładałem, bieg jak na mnie w miarę równym tempie. Na drugim punkcie żywieniowym łapię kubeczek wody, potem drugi zapominając zupełnie o uzupełnieniu kalorii. Jak brzemienne miało to skutki przekonałem się kilkanaście minut później. Do 15 kilometra mogę powiedzieć, że jeszcze wszystko szło względnie ok. Chociaż tempo spadło to nie czułem się najgorzej tym bardziej, że na kilka kilometrów podwiesiłem się pod biegacza który cisnął w  podobnym tempie. Moje zające na 2:00 niestety zniknęły już z zasięgu wzroku i trzeba było sobie jakoś radzić. Wtedy też dotarło do mnie że dwie godzinki to jeszcze chyba nie ten czas. Temperatura też dała solidnie popalić. Nadmienię, że był to mój (i chyba nie tylko mój) pierwszy tegoroczny bieg przy tak wysokiej temperaturze. 
Wtem nadszedł ten cholerny odcinek między 15 a 16 kilometrem – podbieg na wiadukt nad ekspresówką S8. Staram się nie zatrzymywać, bo wiem że za chwilę mam punkt żywieniowy. Tam popełniam największy błąd jaki mogłem zrobić. Przechodzę do bardzo wolnego marszu… Nie wiem co mi odbiło. Biorę wodę, łapię banana i maszeruję. Kurde przecież trzeba wrócić do biegu. Oj to już nie przyszło mi tak łatwo. W zasadzie teraz to się zaczęła walka o przetrwanie :) Nogi były jak z gliny, nic a nic nie chciały współpracować. Próbowałem wrócić do jakiegoś rytmu ale za nic nie mogłem tego ogarnąć. W pewnym momencie totalnie zgłupiałem, nie wiedziałem czy biec czy iść czy pić czy jeść. Korba!!! A może tak wygląda ściana, pomyślałem? Ale gdzie ściana w półmaratonie?  Zamiast spokojnie sobie biec, zacząłem się zastanawiać, kalkulować - totalnie bez sensu. Kurcze, wszystko co miałem poukładane przed biegiem poszło się paść. Wydawało mi się że mentalnie wszystko jest jak najlepiej, ale niestety rzeczywistość brutalnie to zweryfikowała. Nie ma co trzeba jakoś się przełamać. Wiem że już niedaleko, że jeszcze chwila i że będzie po wszystkim. Nie mogę się poddać, nie mogę! Wtedy stało się coś, co w końcu mnie kopnęło w umęczone dupsko – w okolicach 20 kilometra dopadli mnie zające na 2:10… O nie – pomyślałem – nie ma opcji, nie udało się na 2:00 to musi się udać chociaż poniżej 2:10. Zbieram się i wyciskam z siebie wszystkie pokłady energii jakie jeszcze posiadałem. Wpadam w bramę MOSiRu i zbiegam przez kurtynę wodną (jakże zbawienną) na bieżnię. Teraz tylko niecałe kółeczko i meta! Wbiegam nań ucieszony i oszołomiony. Nie wiem czy się śmiać, czy płakać… Kurde, zrobiłem to! Ukończyłem półmaraton! Ukończyłem coś, co pięć lat temu kiedy zaczynałem przygodę z bieganiem, było bardzo odległym marzeniem. Teraz je spełniłem. Dostaję medal, butelkę wody mineralnej i wolnym krokiem kieruję się ku mej żonie. Zamieniamy kilka słów i choć wiem że nie powinienem, kładę się na trawie przy bieżni... odpływam. Jestem szczęśliwy!



Półmaratoński debiut za mną. Jestem cholernie dumny że przebiegłem ten dystans, ale też mam świadomość wszystkiego co zrobiłem źle i nad czym muszę jeszcze popracować, by uniknąć błędów jakie popełniłem. Pierwszy i podstawowy – zacząłem za szybko. Mimo że czułem się dobrze do mniej więcej 15 kilometra wszystko szło względnie to mimo wszystko wiem że zacząłem za mocno, zwłaszcza przy takiej pogodzie. Jest nauczka. Druga sprawa – nie wzmocniłem się na 10 kilometrze, sama woda to za mało i tej energii trochę brakło. Pewnie jeszcze trochę grzeszków by się znalazło, ale nie ma co się biczować. Najważniejsze, że mam świadomość tego co zrobiłem źle. Ten się nie myli co nic nie robi. Teraz będę mądrzejszy.


Jednego mi na pewno nikt nie odbierze – JESTEM PÓŁMARATOŃCZYKIEM!!!!!!



P.S. Tak się złożyło, że mój półmaratoński debiut przypadł dokładnie w 5 rocznicę utworzenia bloga. Cóż za zbieg okoliczności :)

2 komentarze:

  1. Najważniejsze, że pomimo problemów się udało :) Ciężko oczekiwać, idealnego debiutu, najważniejsze, że błędy zostały zauważone. Gratulację piątej rocznicy bloga, życzę kolejnych pięciu lat i kolejnego spełnionego celu :) maraton, iron man? Wszytko jest możliwe przy dużej dawce wytrwałości, jak widać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję serdecznie za miłe słowa. Nie ma co rozpamiętywać, czas na kolejne cele. Najbliższy i największy - 40. Maraton Warszawski już 30 września :)

      Usuń

Copyright © 2014 Seba Biega , Blogger